Robercik, czyli przygody ostatniego skauta. Część kolejna

Archiwum / Wojciech Pietrzczyk / 23.03.2009

Ze sportu płynie odwaga, sport w życiu pomaga… Tyczka, hantle, piłeczka palantowa – każdy chociaż raz powinien tego spróbować. Ale oszczep? Właśnie, oszczep – oto, czym zajmował się Robercik, gdy go nie było. Chociaż tak naprawdę był, tylko że gdzie indziej.

I

Puk, puk. Dokładnie to usłyszeliśmy, gdy ktoś uderzył lekko w drzwi przy pomocy zgiętego palca.
– Robercik! – zawołaliśmy jednogłośnie. Bo Robercik miał ten głupi zwyczaj, że zawsze pukał, chociaż obok był dzwonek. Dlaczego? Nikt tego nie wiedział, ale na pewno doskonale to do niego pasowało, jako element jego nieznośnie głupiego stylu bycia. Czym prędzej otworzyliśmy drzwi i przywitaliśmy przybysza. Nieco dziwna była ta wylewność, ale z drugiej strony, gdy się nie widzi kogoś przez dwa miesiące… Chwilę potem już siedział za stołem. Czemu cię nie było tak długo? – chcieliśmy zapytać, ale nie zdążyliśmy, bo zaczął mówić:
– Pewnie ciekawi was, czemu mnie nie było tak długo… Zajmowałem się sportem.
– Ty?! Sportem? – Robercik zawsze był cherlawy, nawet poranna gimnastyka wykonywana co rano, dzień w dzień, z masochistycznym uporem, nie pomagała. Teraz też: żaden jego mięsień nie wyglądał na rozwinięty bardziej niż przedtem.
– Dokładnie tak, sportem. A było to tak… (W tym momencie zaczęła rozwiewać się mgła, a gdy rozwiała się całkiem, ujrzeliśmy dworzec kolejowy – najzwyczajniejszy, lekko woniejący. W barze siedział jakiś przyjezdny i jadł kotleta, a naprzeciwko siedziała babcia w chustce i szukała czegoś w ogromnej pasiastej torbie. Na peronie zatrzymywał się właśnie pociąg pośpieszny „Słowiniec” relacji Słupsk–Przemyśl, przez Koszalin, Piłę, Poznań, Leszno, Wrocław, Opole, Kędzierzyn-Koźle, Katowice, Kraków, Tarnów, Rzeszów. Wjeżdżał na tor pierwszy przy peronie trzecim. Wagony klasy pierwszej znajdowały się w środkowej części składu. Z pociągu wysiadł Robercik).
– Wysiadłem z pociągu i szedłem do domu – opowiadał Robercik. – Przechodziłem przez park, gdy nagle… Pół metra ode mnie spadł oszczep!
– Oszczep!
– Tak.
– Oszczep?
– Zgadza się. Długi, zakończony ostro z obu stron oszczep. Drgały w nim jeszcze leciutko te wszystkie siły, których nie umiem opisać, gdy właśnie wbił się w ziemię. Wtedy pomyślałem, że gdyby nieco inaczej poleciał, toby mnie już nie było…
– A szkoda…
– Ale jestem.
– Też szkoda…
– No, chłopaki, kiełbasę dostałem dobrą od cioci! – rzuciłem pojednawczo, a gdy towarzystwo zaczęło chrząkać i potrząsać głowami ze słowami „no, no, kiełbaska”, Robercik wykorzystał chwilę rozprężenia i mówił dalej.
– Cóż miałem robić, chwyciłem go mocno w dłoń. W tym momencie poczułem, że to bardzo kuszące…
– Stanie z oszczepem w ręku pośrodku parku?
– Nie! Postanowiłem sobie rzucić, ot tak, przed siebie. Więc rzuciłem w kierunku najbliższego stadionu, bo zdaje się stamtąd przyleciał. Zaraz potem usłyszałem niewiarygodne sapanie.
– Hej, to ty rzuciłeś tym oszczepem?
– Żaden z nas – odpowiedzieliśmy chórem.
– To ja! – Przyznał się Robercik.
– O, dobrze – ucieszył się mały zasapany człowieczek w kolorowym dresie, wskazującym na związek człowieczka ze sportem. – Widzę, że masz talent, kolego.
– Nie wątpię – mruknąłem znad garnka z gorącą wodą. Faktycznie, musiałem mieć spore możliwość, skoro czasem mi się udawało wyżywić tę wesołą kompanię o żołądkach bez dna.
– Nie ty! – oburzył się mały i wskazał na Robercika. – On! Jak to zobaczyłem, od razu przybiegłem, a widzicie, ciężko było, jako że forma już nie ta! Wspaniały rzut! Nazywam się Konstanty. Giewont Konstanty. Będę twoim trenerem!

II

Gdy tylko poczułem to wyzwanie, nie było odwrotu. Zdecydowałem: pan Giewont załatwił wszelkie formalności na uczelni, tak że mogłem zająć się tylko treningiem. Za miesiąc były mistrzostwa Polski, a tak się nieszczęśliwie złożyło, że cała ekipa gdzieś przepadła. Pan Giewont nie mógł ich znaleźć, więc całą nadzieję, jaką miał, pokładał we mnie. I tak: rano pobudka, rozgrzewka, rzuty, obiad, rzuty, sen, pobudka… Mijały dni i tygodnie, a dokładniej jeden tydzień, kiedy to pierwszy raz zemdlałem. Wtedy to trener uznał, że uwzględni w planie dnia śniadania i kolacje. Trochę pomogło.

Byłem mocny. Nie wiem, skąd się ta moc brała. Oszczep leciał i nie chciał spadać, a trener długo patrzył w niebo i mruczał: „zjadłoby się co”. Zaraz też szedł do sklepu, by zakupić pół kilo podwawelskiej, a gdy wracał i jeszcze zdążył zjeść kawałek do połowy, oszczep wreszcie spadał. Trener jadł coraz więcej, a w przerwach dawał mi wskazówki. „Rzucaj mocniej” albo „rzucaj dalej” – mawiał.

Po dwóch tygodniach trener stwierdził, że skoro ma być ze mnie zawodnik, to przyda mi się promocja.
– Przyda ci się promocja, młody – i poklepał mnie mocno po ramieniu jedną ręką, a drugą sięgnął do kieszeni i wyjął słuszny kawałek kaszanki.
– Zapłowaaabwe we wbłwawwwhm – stwierdził jeszcze zaraz po wsadzeniu go do ust, po czym ruszyliśmy w miasto. Zatrzymaliśmy się dopiero przed solidną kamienicą w nieznanej mi dzielnicy. Weszliśmy do środka, na klatce trener zapukał do pierwszych drzwi.
– Wchoooooodzić, drzwiiiii zamyyyykać!
– Magdalena Jaśkowiak! – wyrwał nam się okrzyk znad talerzy. Szefowa promocji w piśmie harcerskim „Po Śladach”. Znaliśmy ten głos dość dobrze z radia, które nadawało na bliżej nieokreślonych falach, a których częstotliwość znał tylko Robercik. Szefowa promocji zapowiadała tam co tydzień gry patrolowe i inne harcerskie wydarzenia. Tyle dobrego, że wiedzieliśmy, kiedy nie wychodzić na miasto…
– Zepsuł mi się dzwonek i domofon – wytłumaczyła swoje okrzyki druhna Magdalena. – O co chodzi?
– Jest pani najlepsza od promocji w tym mieście, a ja mam tutaj najlepszego gościa od oszczepu – wytłumaczył Giewont Konstanty. I rzucił na stół całe kilo baleronu.
– Kilo? – zamarliśmy z przerażenia nad stołem w kuchni. Dawno nikt nie rzucał mięsem tak dotkliwie.
– Kilo baleronu – wyszeptał Giewont. – Więcej nie mam.
– Hmmm – szefowa pociągnęła po baleronie palcem. – Tłuściutki…
– I co?
Zaschło nam w gardle. Chwile zamieniały się w wieczność, a trener cudem powstrzymywał się przed harczeniem. Pot spływał nam po plecach. Ciurkiem.
– Dostaniecie banner „Po Sladach”. A teraz zmiatajcie stąd, bo muszę promować Wędrowniczą Watrę. No już!
Trener powoli odwrócił się, wciąż patrząc na baleron. Po chwili napotkał wzrok szefowej.
– Nie mam dziś humoru, więc powoli, uważając na mieszkanie, bo jest nowe, zmyjcie się stąd… – wycedziła przez zaciśnięte zęby. Po chwili nas tam już nie było, szliśmy ulicą, a Giewont Konstanty wycierał twarz chusteczką.
– Ciesz się, że się udało załatwić promocję, teraz już będzie z górki.

III

Ostatnia łopata ziemi wylądowała tam, gdzie było jej miejsce, zasypując trenera, który też znalazł się w miejscu, które czeka na każdego z nas, wcześniej czy później. Maniek oparł się na łopacie i wyciągnął zza ucha papierosa.
– Kto to był ten facet?
– Trener rzutu oszczepem, nawet… Podobno mu oszczep taki malutki włożyli… Do trumny na pamiątkę albo coś… – Śruba robił pauzy, przyklepując to tu, to tam, aż w końcu spojrzał na całą robotę.
– Asinus asinorum in saecula saeculorum – stwierdził sentencjonalnie.
– Amen – zakończył zgrabnie Maniek.

Grabarze rozejrzeli się niepewnie. Było po wszystkim, a jakoś nikt nie zapłacił im za robotę. Cóż było robić, spojrzeli po sobie. A potem spojrzeli na kwiaty leżące na grobie. Ledwo co ścięte różyczki, klasyczne cmentarne chryzantemy. Nie wiadomo czemu były też dwa chabry. Do wieczora jeszcze sporo czasu, szli więc we dwóch obładowani tymi kwiatami w stronę rynku miasteczka. Akurat było Marianny.

IV

Robercik smętnie szedł wzdłuż muru. Na całej długości królował niepodzielnie jeden plakat: „Wędrownicza Watra – czy już się zapisałeś?”. „Promocja dobra” – Robercik po raz pierwszy pomyślał o sobie, o wszystkich zdarzeniach ostatnich dni i o mistrzostwach, które miały być za tydzień. I o bannerze. Nie każdy ma taki patronat, głupio by było zmarnować szansę. A nawet „nie wolno zmarnować szansy”.

Była jednak zasadnicza trudność – do tej pory trener prowadził go za rękę, mówił, co ma robić. Wystarczyło, że rzekł „rzucaj z całej siły przed siebie” i już więcej nie trzeba było. Przedwczoraj znalazł Giewonta Konstantego z twarzą w niedojedzonej porcji żeberek. Długo patrzył potem na jego zoraną bruzdami twarz – teraz widział, że trener był starszy niż mu się wydawało. Przed śmiercią zdołał jeszcze napisać na karteczce: „rozwal ich!”. To było jego ostatnie przesłani; do końca wierzył w swojego ucznia.

V

Watra to nie skoki przez ognisko,
Być może wszystko inne, lecz co to, to nie!
Watra, przyjacielu, to jest w życiu wszystko,
Na Watrze być może… Spotkasz mnie!

A promocja to nie jest zabawa,
Być może wszystko inne, lecz zabawa – nie!
Jak umiesz promować, wypromujesz wszystko,
Jak nie umiesz, poproś. Właśnie mnie!

Gdy Watra z promocją nagle się spotkają,
Być może wtedy wszystko, wszystko – to się wie.
Lecz wszystko szlag trafia, gdy się przypalają,
Niestety *** przypalają się!

I druhna Jaśkowiak rzuciła się w stronę kuchenki, lecz było już za późno. Zapamiętała się w śpiewie i zupełnie zapomniała o trzech *** na patelni. Teraz tylko pozostało jej jedno – odbić sobie to niepowodzenie w kolejnej promocji. Wziąwszy pod pachę świeżutką partię plakatów, ruszyła przed siebie.

VI

Zjedliśmy już wszystko, a Robercik otarł chusteczką usta i mówił dalej.
– Pewnie ciekawi was, jak skończył się ta historia… Byłem w trudnej sytuacji, moje jedyne oparcie umarło z przejedzenia, ja sam nie wiedziałem, co ze sobą począć. Termin mistrzostw zbliżał się nieubłaganie, a ja nawet nie miałem dresu… Włóczyłem się bez celu, pogwizdując smutną piosenkę, aż w końcu zasnąłem gdzieś na dworcu. I wtedy miałem sen, naprawdę dobry sen. A to było tak: leżałem w wannie, spałem we śnie. Nagle otworzyłem oczy i zobaczyłem ogromnego pomarańczowego pająka, który zsuwał się po swojej sieci prosto na mnie. I gdy zbliżył się dostatecznie blisko, zobaczyłem, że ma twarz mojego trenera!
– Naprawdę głupi sen, ty masz nierówno pod sufitem.
– Pewnie byłeś chory przez ten czas, a teraz zmyślasz jakieś nieprawdopodobne historie. Nie wiem, czemu jeszcze cię słuchamy! – tak przekrzykiwaliśmy się wzajemnie, a Robercik siedział spokojnie i zupełnie nie reagował na nasze zaczepki. Gdy już się wykrzyczeliśmy, zapytał:
– Nie chcecie usłyszeć, jak się skończyło?

VII

Tymczasem w zupełnie innym miejscu kuli ziemskiej, nadredaktor Monika Maxxx wróciła do domu po dniu pełnym zmagań. Skupiając się na konkretach, od razu zajrzała do lodówki. Coś było nie tak. Zajrzała jeszcze raz. Po chwili echo poniosło krzyk oburzenia.
– Gdzie są moje ***?! – słychać było nawet na ulicy.

VIII

O dziwo, nawet chcieliśmy.
– To było tak, że poszedłem tam, bez żadnego treningu, nawet nie miałem stroju sportowego. Wyobraźcie sobie, stadion pełen ludzi, nade mną banner magazynu harcerskiego „Po Śladach” – stoi i mnie promuje. A ja chwytam ten oszczep, patrzę w lewo, patrzę w prawo. I rzucam, bez żadnego rozpędu. Publika się śmieje, ale zaraz potem miny im rzedną, bo oszczep leci, leci, leci…
– Głupi jesteś – powiedział któryś. – Ta historia nie mogła się zdarzyć.
– Może i nie – rzekł Robercik. Po czym wstał i zdjął z szyi coś błyszczącego, potem powiesił to coś na gwoździu, na którym był zawieszony już jakiś obrazek. I wtedy zobaczyliśmy. Złoty medal Lekkoatletycznych Mistrzostw Polski. Przecieraliśmy oczy ze zdumienia. A Robercik w odpowiedzi na nasze spojrzenia wyszeptał tylko:
– Jedni coś mają, inni nigdy nie dostaną, choćby zrobili wszystko albo i jeszcze więcej. Ja to mam i już, nikt nie wie, dlaczego. Ja też nie wiem, nawet się nie próbuję dowiedzieć.

I wyszedł kupić parówki na kolację.

Wojciech Pietrzczyk - pilot Chorągwi Kieleckiej, działa w 33 Kieleckiej Harcerskiej Drużynie Żeglarskiej "Pasat". Student etnologii na Uniwersytecie Jagiellońskim, członek Ochotniczej Straży Pożarnej w Bilczy, skąd pochodzi.