Robercik i bajka na dobranoc

Archiwum / Wojciech Pietrzczyk / 12.02.2010

Czasem potrzeba opowieści ku pokrzepieniu serc. Ta miała taka być, przynajmniej w zamierzeniu…

Nie miałem ochoty zajmować się ostatnio Robercikiem, jego problemy zdawały się odległe. Ja miałem swoje bolączki: a to sesja, a to kilka osobistych spraw powróciło z potrojoną siłą w długie, zimowe wieczory… Jednak w nocy ktoś zaczął szarpać mnie za ramię.
– Wstawaj, no wstawaj!
To był Robercik. W poświacie księżycowej błyszczały mu guziki od munduru, wszystkie dopięte jak trzeba.
– No i po co znów przyłazisz, nie mam dla ciebie czasu, nic a nic! – odburknąłem i schowałem głowę pod pierzyną.
– Proszę… To jest przecież takie potrzebne! Musisz napisać kolejną historię, pełną szeregów równych jak od linijki, oddania, rycerstwa, ognisk… – szeptał Robercik.
– Jedyne, na co mam teraz ochotę – odpowiedziałem spod gór i dołów mej pościeli – to dowalić wszystkim nikotynizującym się harcmistrzom, zapatrzonym w siebie drużynowym, ludziom, którzy przychodzą do organizacji leczyć swoje kompleksy, oraz Głównej Kwaterze – bo czemu nie?
– Ej, proszę, nie rób tego! – zapłakał prawie Robercik. – Znów będzie, że niedobrze się dzieje, znów się ucieszy ten wyrodny Redaktor Sprinter, pesymizm i weteraństwo!
– No to o czym mam pisać?
– Coś wesołego, żeby się ludzie uśmiechnęli, bo co ich obchodzą te wszystkie problemy? Przecież mają własne… – po czym zaproponował:
– Ja ci opowiem historię, ty tylko pisz. Będzie wesoło, co?
– Dobra, jak zapłacisz za mnie składki za pół roku, to się zgodzę.
– Zapłacę, ja się umiem poświęcać, nawet tak. To bierz ołówek, siadaj i notuj.
I Robercik opowiedział swoją historię:

„Owego dnia wracałem ze spotkania Namiestnictwa Wędrowniczego Hufca N., gdy zauważyłem, że jest bardzo ślisko. Nawet jak na moje pionierki. Ślizgałem się strasznie, aż w końcu, chcąc nie chcąc, wylądowałem na plecach, tj. na ich dolnej części. To nasunęło mi pewną myśl:

Gdyby to, co nam przeszkadza, przeistoczyć w zaletę, o ile piękniej byłoby tej zimy!

Była to jedna z tak zwanych Złotych Myśli. Ale jak przeistoczyć? Jak rozważnie zmienić rzeczywistość? Postanowiłem zapytać o to mojego Komendanta Hufca. Zmieniłem drogę i zaszedłem przed jego dom. Ze zdumieniem spostrzegłem zaparkowane obok samochodu piękne sanki. Płozy drewniane, gięte na parze, podkute metalem, a na górze – wygodna poduszka do siedzenia. Z godłem naszego hufca!
– Oho! – pomyślałem – Widocznie Komendant był pierwszy…
Postanowiłem jednak zajrzeć, gdyż obcowanie z Komendantem zawsze było dla mnie przyjemnością. Gdy wszedłem, akurat prasował paradny mundur. Powitał mnie ciepło, a potem przy szklaneczce źródlanej wody wszystko wytłumaczył.
– Wpadłem na pomysł, by w ramach oszczędności komenda naszego hufca jeździła sankami. Zamiast płacić za bilet, po prostu stajesz przy drodze, łapiesz okazję i pytasz, czy nie można się złapać na hak. Specjalny sznurek pozwala odczepić się w każdej chwili, no i jest prawdziwy hamulec.
– To wspaniale! Właśnie o tym myślałem!
– A w jaki konkretnie sposób? – zapytał Komendant.
– W taki! – odpowiedziałem i przytoczyłem myśl:

Gdyby to, co nam przeszkadza, przeistoczyć w zaletę, o ile piękniej byłoby tej zimy!

– To wspaniała myśl! – rozradował się Komendant. – Można ją rozszerzyć. Na przykład jeśli ktoś pali papierosy i nam to przeszkadza, to zamiast narzekać, poczekajmy aż umrze, wtedy będziemy mieli gotowy przykład, że to złe!
– Och, ale wspaniale! – patrzyłem w Komendanta jak w święty obrazek. Widziałem go przez moment w ujęciu czarno-białym, w skautowym kapeluszu i z laską w ręku, boso, jak na zdjęciu Małkowskiego. Od siebie dodałem tylko prawdziwe, husarskie skrzydła. Uważam, że to nie jest śmieszne i bardzo pasuje. Warto wplatać historię w codzienność.

Po poruszeniu jeszcze kilku poważnych tematów, wyszedłem, spoglądnąwszy jeszcze raz na sanki Komendanta. Cudo, sam takie chciałem mieć, ale nie dostałbym – nie byłem członkiem Komendy Hufca. Wtedy do głowy przyszedł mi inny pomysł. Bobslej! W jednej chwili ujrzałem go w całej okazałości. Błyszczący, w barwach drużyny, z numerem z tyłu. W naszym mieście są dość duże spadki terenu, więc ślizgalibyśmy się całkiem sprawnie. Co tydzień inny zastęp, dopóki zima by się nie skończyła… A potem ewentualnie zamienilibyśmy łyżwy na rolki, ale o tym można już myśleć później. Na razie jest ślisko i mroźno. W sam raz.

Już na następnej zbiórce rozpoczęliśmy budowę wehikułu. Płozy zrobiliśmy ze starych łyżew, kierownica była od zepsutego roweru. Mama jednego z harcerzy, jak zawsze zaangażowana, już szyła nam opływowe stroje, do odebrania za trzy dni. Najwięcej ambarasu było z kokpitem… Skąd taki wziąć? Gdy wracałem ze zbiórki, przechodziłem koło głównego ronda naszego miasta. I wtem poraziła mnie myśl! Spocony oparłem się o ścianę kamienicy. Nie można było tego zrobić… Ale jeśliby zrobić? Czy to złe, czy dobre? Znalazłem rozwiązanie:

Gdyby każdy miał odwagę postępować… Hmmm… Odważnie. I oryginalnie… Jakże piękne byłoby harcerstwo!

Och tak, to była innowacja, to był odważny krok. Wyjąłem telefon i wykręciłem numer.
– Halo, Mareczek? Czy Twój tata ma dalej fabrykę modeliny?

***

W nocy z moimi najbardziej zaufanymi druhami podkradliśmy się pod rondo. Na jego środku lśnił w blasku latarni nasz cel – zabytkowy samolot-pomnik. Trudno było przełamać strach, ale odwagi dodawała mi myśl, by postępować zawsze po rycersku, to znaczy realizować swój szlachetny plan, nawet jeśli uginają się kolana. Ogromną, pożyczoną z tartaku piłą zaczęliśmy przecinać kadłub samolotu. Praca na wysokości, bo samolot stał na rodzaju stalowego stelaża… Całe szczęście pożyczyliśmy szelki i liny z naszego Harcerskiego Klubu Wspinaczkowego, niby że na zbiórkę. Każdy może powiedzieć, że dużo tu przekrętów i oszukaństwa, ale działaliśmy w dobrej wierze. Na dole rozłożona była gąbka, na którą już po chwili bezszelestnie spadła odpiłowana część kadłuba. Przyszła kolej na modelinę. Ta nie chciała się lepić, było minus dwadzieścia.
– Cholera – zakląłem wtedy, chyba po raz czwarty w życiu. Dobitnie, po męsku. Byłem bardzo zdeterminowany.
– Założę się, że kiedy ustawiali tu ten samolot, to nie spuścili z baku całego paliwa.
– Co ty, jeśliby tego nie zrobili, to i tak miejscowi nie daliby benzynie poleżeć… – miał wątpliwości Krzysio.
– Może tak, może nie. Warto sprawdzić. Audaces fortuna iuvat – odpowiedziałem. I miałem po raz kolejny rację.
Oblaliśmy benzyną żywopłot wkoło samolotu. Stwierdziłem, że żywopłot i tak odrośnie, a modelina potrzebuje kilku stopni. Nie mieliśmy wiele czasu, chłopcy rozebrali się do swetrów, a Krzysio podpalił roślinność. Buchnął płomień. Temperatura podniosła się raptownie, modelinowy kadłub w minutę był już przylepiony. „Pani Kredka byłaby z nas dumna”, przyszła mi do głowy zabawna myśl. A czasu było coraz mniej. Otaczały nas płomienie.
&
ndash; Prędko, do kokpitu! – krzyczałem, chyba już trochę spanikowany.
Chłopcy wsiadali jeden po drugim, a Mareczek ostatkiem sił pchnął nas naprzód. Dosłownie przelecieliśmy przez płomienie i nabieraliśmy prędkości, gdy sunęliśmy główną przelotówką. Miasto budziły pierwsze sygnały nadciągającej Straży Pożarnej.

Gdyby każdy poświęcił się dla sprawy, tak jak my… Nie byłoby sprawy!

O tak, sentencje miałem coraz lepsze.

***

Już w dwa dni później wyjechaliśmy tym bobslejem na ulice naszego miasta. Nie było mowy, by ktokolwiek poznał część z samolotu. Przemalowany, wypolerowany, tu i tam „wyklepany” kokpit wyglądał, jakby był częścią pojazdu zakupionego wczoraj w fabryce sprzętu zimowego.

Prasa lokalna pisała o dziwnym pożarze żywopłotu na rondzie, jednak wspominano, że poza tym nic nie zginęło, a zabytkowy samolot nie doznał uszkodzeń. No tak, nie doznał i nie dozna, bo wypalona w wysokiej temperaturze modelina jest twarda jak kamień…

***

Wszystko układało się elegancko: komenda śmigała na swoich sankach, my w pokazowym bobsleju. I układałoby się tak do końca zimy, gdyby nie Hufiec Wschód – kontr-środowisko obecne w naszym mieście. Już na drugi dzień zauważyliśmy ich aktywność. Wystawiali na każdym skrzyżowaniu rodzaj warty, a gdy tylko przejeżdżał ktoś z naszego hufca, pokazowo kręcili nosem i udawali, że właśnie rozmawiają:
– Hej, słyszałeś o tym cyrku w Hufcu N.? Podobno wszyscy jeżdżą na sankach.
– To debilizm zupełnie niezgodny z metodą harcerską! – podsumowywał drugi. Widać było, że są co do tego święcie przekonani. Ktoś im tę zasadę wpoił.

Gdyby nie było Hufca Wschód…

Tak pomyślałem, ale zaraz tę myśl unicestwiłem w samym zalążku. To nie było po harcersku.

Spróbowaliśmy przeciwdziałać, zatrzymaliśmy się w niedalekiej odległości.
– Słuchajcie, tu trzeba zadziałać pozytywnością. I otwartością. Zróbcie miejsce w bobsleju – poinstruowałem. I wyszedłem pogadać z tymi dziwnymi „wartownikami”. Zgodzili się spróbować, ale tylko dlatego, by „lepiej poznać wroga”. Przygryzłem wargi, ale nic nie odpowiedziałem. Wsiedli i zaraz zły nastrój prysnął. Jeździli tak z nami cały dzień, a na koniec jeden powiedział:
– Szkoda, że nasz komendant jest przeciwnikiem ślizgania się po śniegu…

***

Gdy ma się siedemnaście lat, nawet szalone decyzje przychodzą zaskakująco łatwo. Poranek uderzał mrozem po naszych policzkach, gdy sunęliśmy prosto do domu Komendanta Hufca Wschód. Zaskoczyło nas, że jego dom jest bardzo podobny do domu… Naszego Komendanta. A na podjeździe stały sanki… Jego sanki! Był tu pierwszy. Zapukaliśmy do drzwi. Nikt nie odpowiedział. Pchnąłem je lekko i otwarły się. Z pokoju na końcu korytarza dochodziły odgłosy rozmowy. Skierowaliśmy się tam i… oniemieliśmy. Na środku pokoju rozmawiało dwóch Komendantów, identycznych Komendantów! Różnili się tylko kolorem chusty, bo jeden miał czerwoną, drugi zieloną.
– O co tu chodzi?! – wycharczałem zdumiony przez ściśnięte gardło.
– O nic, po prostu jesteśmy bliźniakami.
Faktycznie, nie dało się tego ukryć. Podobni jak dwie krople wody – dobrze, że naszego rozpoznaliśmy po barwach hufca.
– Dlaczego harcerze ze Wschodu nie mogą się ślizgać? – zapytał Mareczek wprost. Zapadła cisza, zdawało się, że jego śmiałość rozpęta zaraz burzę. Ale cisza trwała, Komendanci stali jak zaczarowani, trochę jak dzieci przyłapane na zabawie zapałkami. Milczeli. Choć zwykle tak mądrzy, teraz nie mogli znaleźć słowa.
– Już rozumiem! Specjalnie dzielicie środowisko harcerskie naszego miasta, by zachować swoją władzę! Siejecie nienawiść po to, by zawładnąć bez reszty ich sercami, z zimną krwią! Radzicie im, co mają robić, tylko po to, by zawsze byli w was wpatrzeni!
– Divide et impera… – podsumowałem. Znałem kilka łacińskich sentencji.
– Tak zawsze było… – spróbował się tłumaczyć jeden z Komendantów. – To częste posunięcie w świecie…
– Tak nie może być! Jesteście Wychowawcami, Instruktorami odpowiedzialnymi za przyszłość Związku Harcerstwa Polskiego! Apeluję do waszego sumienia! – wykrzyknął Mareczek i mówił dalej:
– Apeluję do waszej godności Polaka, Europejczyka, Człowieka, w tej godzinie przypominam wam słowa Zobowiązania Instruktorskiego!
Wystarczyło. Obaj płakali, klęcząc prosili o wybaczenie.
Kilka dni później oba hufce zjednoczyły się. Komendanci postanowili podzielić się władzą po pół kadencji, a wszyscy harcerze zdążyli jeszcze najeździć się na sankach aż do osiągnięcia pełnego zadowolenia, bo zima była długa i śnieżna…”.

– Bardzo piękna historia – ziewnąłem.
– O tak, dziękuję, że mogłem ją opowiedzieć! – odpowiedział Robercik. I odszedł. Pewnie nawiedzi mnie znów za jakiś czas…

Świtało.