Robercik i władza

Archiwum / 17.06.2011

Jeśli nie wiesz jeszcze jakie korzyści płyną z mówienia dzień dobry, kim był Józef Tkaczyk i jakie tajemnice skrywa zawód portiera, ten tekst jest dla Ciebie! Po długiej przerwie Robercik i jego niesamowite przygody wracają na łamy Na Tropie!

Była godzina dwunasta piętnaście. Pan Edmund szedł przez dziedziniec Instytutu, dostojnym krokiem okrążał znajdujący się w środku mały placyk z kilkoma drzewkami i żywopłotem. Świeciło mocne słońce, tak naprawdę to już letnie, mimo astronomicznej wiosny. Mimo to pan Edmund miał długie spodnie, starannie wypastowane czarne buty i koszulę w kratę z długim rękawem. Jedyne, na co sobie pozwolił, to rozpięcie jednego guzika pod szyją. Włosy miał zaczesane (wedle minionej mody, którą w zasadzie już teraz znamy raczej z fotografii dziadków niż własnej obserwacji) do tyłu. Pan Edmund był wyprostowany. Widać było, że przeszedł już przez tę granicę, która oddziela „człowieka w średnim wieku” od „człowieka starszego”. Mimo to głowę miał dumnie podniesioną. Był portierem.

Robercik lubił mu mówić „dzień dobry”. Ogólnie lepiej się czuł mówiąc, niż nie mówiąc, chociaż wcale nie musiał tego robić. Nie było powszechnej praktyki kłaniania się panu Edmundowi – po prostu nie było i nie wynikało to ani z lekceważenia funkcji, którą pełnił, ani z braku sympatii. Starszy portier był częścią krajobrazu – chodził prawdopodobnie od zawsze po tym dziedzińcu tam i z powrotem, punkt o szesnastej zamykał bramę od ulicy Gołębiej, potem wracał do swojej kanciapy. Czasem słychać było z dala jak rozmawia z innymi portierami, którzy byli tak jak on oczywistą oczywistością i jakoś nikt nie słuchał, o czym rozprawiają. A szkoda, bo tym razem okazało się to dość ważne.

Robercik mówił „dzień dobry”, bo z rachunku, jaki przeprowadził w głowie wynikło, że więcej jest argumentów „za”, to jest:

a) szacunek dla starszych,

b) wpojone dobre wychowanie,

c) podziw dla pracy portiera, która była symbolem panowania nad życiem człowieka Dyscypliny a nie Chaosu,

d) satysfakcja z chwilowego wejścia do tego świata.

To znaczy, że gdy Robercik kłaniał się panu Edmundowi, a tamten z godnością odpowiadał, to był rodzaj ceremonii, porządnie przeprowadzonej od A do Z i dawał Robercikowi poczucie, że on też jest taki zorganizowany, dokładny, dopasowany jak trybik w sprawnie działającej maszynerii, jak pan Edmund. Nie znał całej prawdy.

Pan Edmund zamknął dokładnie drzwi od swojej kanciapy. Przekręcił klucz i usiadł za stolikiem. Ściągnął z niego czerwone sukno, a w blacie ukazał się plazmowy ekran.

– Hasło? – spytał komputer głosem młodej, atrakcyjnej kobiety.

– „Usnął ostatni w Litwie woźny trybunału.” – zacytował Pan Edmund „Pana Tadeusza”.

– „Tak, tak, mój Protazeńku” – odpowiedział system i zalogował Pana Edmunda.

– Czy wszyscy już są? – na ekranie pojawił się staruszek, tak stary i pobrużdżony, że nikt nie dociekał ile ma lat. Był to nie kto inny, jak tylko Józef Tkaczuk. Kto nie wie, kim był Józef Tkaczuk, niech sprawdzi. Pan Edmund dobrze wiedział, więc powiedział”

– Dzień dobry panie Józefie!

– Dzień dobry wam wszystkim – odpowiedział pan Józef, nie tylko do pana Edmunda, ale i do wszystkich, którzy go słuchali. A były to dokładnie 144 pary uszu, różnych pokoleń i w różnym wieku stróżów, portierów, woźnych, w różnych instytucjach naukowych w całej Polsce.

– Zawód woźnego od zawsze wiązał się z honorem – zaczął opowieść Józef Tkaczuk starczym, skrzekliwym głosem – woźny trybunału była to funkcja niezwykle honorowa, ale i w teatrze, i w szkole, ale to tylko przed wojną, ho ho! Wtedy to było! – Tak mniej więcej mówił, a opowieści tej nie będziemy przytaczać całej. Wystarczy powiedzieć, że obejmowała zakres od średniowiecza po dziś dzień, byli tam rycerze i księżniczki, rozbiory i powstania, miłość i nienawiść, wojna i pokój… Słowem, cała historia Polski, opowiedziana z perspektywy woźnego. I co smutniejsze: dzieje degradacji tego urzędu, który niegdyś sławny i szlachetny, dziś służy do noszenia kluczy, a nawet do zamiatania podwórka miotłą.

– Ale mam plan! – zawołał Tkaczuk i zaniósł się starczym, obłąkańczym śmiechem.

***

– Dzień dobry! – Ukłonił się Robercik

– Dzień dobry. – Odpowiedział Pan Edmund. I co dziwne, powiedział jeszcze:

– Młody człowieku…

Robercik stanął jak wryty. Tego nie przewidywała procedura, nawet nie dopuszczał myśli, że możliwe jest rozmawianie z portierem. Kłanianie się – owszem, ale żeby rozmawiać.

– …proszę za mną – dokończył pan Edmund i Robercik nie zastanawiając się wiele, bo jeszcze nie wyszedł z osłupienia, poszedł za panem Edmundem. Weszli do kantorka, a portier wskazał mu miejsce na zielonym fotelu, pamiętającym, w przeciwieństwie do Robercika, poprzedni ustrój.

– Panie Robercie. Obserwuję pana od dłuższego czasu i uważam pana za człowieka zdyscyplinowanego, obowiązkowego, a przede wszystkiem – honorowego!

– Tak jest! – Zawołał Robercik nieskromnie, a wymienienie w jednym zdaniu wszystkich najważniejszych wartości wzruszyło go do łez. Stanął na baczność i zasalutował do „pustej głowy”, ale był tak podniecony, że nie zauważył braku beretu.

– Dawno nie widziałem takiego frajera jak ty – powiedział Pan Edmund. Miał zamiar to pomyśleć, ale pomylił się i powiedział to na głos. Był już starszawy i takie rzeczy się zdarzały. Całe szczęście Robercik nie słyszał, bo zajęty był śpiewaniem po cichu hymnu.

– Spocznij! – portier rozwiązał sytuację dość mądrze, Robercik usiadł. Można było rozmawiać dalej.

– W związku z pana rozlicznemi zaletami, zaangażowany pan zostanie w nasz plan zawładnięcia… Ehmm, w naszym specjalnym planie ulepszenia uniwersytetu.

Pan Edmund wiedział, że Robercik zgadza się uczestniczyć w tym planie, więc wymacał pod biurkiem tajną dźwignię i po chwili za szafą ukazało się tajne wejście w formie gotyckiego portalu obrośniętego pajęczynami. Robercik zdążył tylko zauważyć herb Jelita i ucieszyć się, bo kojarzyło mu się to z historią jego rodzinnych stron. Po chwili szli długim korytarzem.

– Te przejścia łączą chyba wszystkie budynki w mieście. Kiedyś chodzili tutaj tylko klucznicy zamykający miejskie bramy. Są też wyjścia poza miasto… – opowiadał Pan Edmund, a Robercik oglądał ściany opisane różnymi znakami, w alfabetach i językach starszej i młodszej Europy, oświetlane przez elektryczne żarówki. Były też rozgałęzienia, ciemne przejścia odchodzące nie wiadomo gdzie. Pan Edmund prowadził pewnie, aż w końcu weszli do ogromnej sali. Na ścianach ogromne monitory pokazywały całe życie miasta. Tam i z powrotem przechadzali się strażnicy, strażniczki, portierzy, szatniarki, woźni szkolni i sądowi, pracownicy teatrów, a także zwykli cieciowie. Pośrodku stał tron, na którym zasiadał nie kto inny, tylko Józef Tkaczuk, wydając od czasu do czasu jakiś rozkaz.

– Dlaczego on siedzi na tronie? – Zapytał Robercik – Czy to jakiś król?

– W pewnym sensie król – odpowiedział Pan Edmund – na pewno sprawuje władzę większą niż myślisz. Bo kto ma informację, ten ma władzę. My, ród strażników, strażniczek, portierów (…) a także zwykłych cieciów jesteśmy anonimowi, rozproszeni, wtopieni w społeczeństwo, żyjemy z nim i w nim. Dlatego mamy blisko do szczegółu, możemy obserwować i nadzorować najniższe formy społecznego życia!

– Niesamowite… – Jęknął z rozkoszą Robercik i wyobraził sobie na obozie Władzę w postaci instruktorów którzy są wszędzie, dyskretni, prawie niewidoczni, a wszelkie informacje przynoszą właśnie jemu.

– Tutaj jest centrum dowodzenia. Ten kto siedzi na tronie, jest na szczycie hierarchii – zbiera wszystkie informacje, może jednym rzutem oka obejrzeć całe miasto.

– „Jak na odprawie zastępowych” – pomyślał Robercik – „hierarchia jak piramida, ten, kto na górze widzi wszystko”.

– I tak już dzierżymy naszą władzę od setek lat.

Stali przy małej wystawie zatytułowanej „800 lat panowania nad Polską. W hołdzie strażnikom (…) a także zwykłym cieciom”. Były tam gablotki wypełnione starymi kluczami, kałamarzami królewskich, międzywojennych i partyjnych kancelarii. Był też akcent internacjonalny: „technologie w służbie portiera” chronologicznie ułożone plany egipskich labiryntów, greckie przełamane na pół tabliczki z hasłem, rzymskie sztylety, wreszcie misternie wykonane zamki perskie, ogromne średniowieczne norymberskie i niderlandzkie i tak dalej, aż do karty chipowej. Bardzo się to Robercikowi podobało, dobrze przeczuwał, że wszystkie te narzędzia wprowadzały porządek i dyscyplinę – po cichu porządkowały świat, tak żeby ludzie byli na swoich miejscach, przewidywalne trybiki coraz lepiej działającej maszynerii społecznej. Rozwiązanie lepsze niż więzienia i egzekucje.

– Twoje zadanie będzie bardzo proste. Na początku czerwca odbywa się posiedzenie Sejmu Dzieci i Młodzieży, prawda?

– No pewnie, to będzie dotyczyło wolontariatu. Wolontariat (łac. voluntarius – dobrowolny) to dobrowolna, bezpłatna, świadoma praca na rzecz…

– Dobra, dobra, starczy! – Zdenerwował się pan Edmund – posłuchaj lepiej, co masz zrobić…

Okazało się, że misja jest poważna. W wyniku wydarzeń, jakie nastąpiły w ciągu ostatnich kilku lat, kadra strażnicza w Sejmie nie składała się już z Właściwych Ludzi na Właściwym Miejscu. Okazało się, że nawet w tak totalitarnej organizacji jak tajne stowarzyszenie portierów pojawiła się polityka. Część osób usunięto ze stanowisk, część przerzucono na etaty w Urzędach Gminy, ale było źle. Nie można już było podmieniać ustaw sejmowych i wprowadzać niezbędnych poprawek, polityka stała się zbyt demokratyczna, co zresztą zauważali nawet zwykli obywatele.

Robercik zmierzał więc do sejmu jako reprezentant jednego z lepszych kujawskich liceów (tamtejszy woźny załatwił odpowiednie papiery), by udając, że dyskutuje o wolontariacie, spełnić swoje zadanie.

Pracownik Straży Marszałkowskiej, który był człowiekiem Tkaczuka odszedł niedawno na emeryturę. Przez roztargnienie nie wziął ze sobą kluczyka, który otwierał tajne przejście w mównicy sejmowej. Dzięki temu przejściu można było niepostrzeżenie dostać się do budynku z zewnątrz i przed rozpoczęciem obrad podrzucić marszałkowi odpowiednie dokumenty – ustawy są zwykle uchwalane dość szybko, więc i tak nikt nie zauważał zmian, nawet dość dużych. A że czytał to sam Marszałek, to głupio się było przyznać, że nie wie, co czyta.

***

Obrady trwały, Robercik siedział na miejscu nr 211. W pewnym momencie, zgodnie z planem, upuścił długopis i schylił się pod krzesło. Skrytka była niewidoczna, ale w końcu wymacał w drewnie coś jakby ryskę i mocno nacisnął obok. Otworzyło się, wyjął kluczyk i zamknął skrytkę – nie było wydać najmniejszego śladu.

Jeszcze tego samego dnia miał spotkać się nad Wisłą z odpowiednim człowiekiem, któremu należało przekazać klucz. Umówili się w porcie czerniakowski. Robercik przechadzał się między różnego rodzaju wrakami, aż natknął się na bosmana.

– Ładna dziś pogoda! W sam raz na żeglowanie! – Zagaił bosman – może chce pan wypożyczyć chociażby kajak i przepłynąć się po rzece?

– Chyba nie, gdyż jestem dziś bardzo senny – sprawdził grunt Robercik

– Jak to się mówi, usnął ostatni w Litwie…

– …woźny trybunału! – Robercik znalazł swój „kontakt”.

Poszli razem do hangaru pełnego kół ratunkowych, kapoków, starych kajaków i innych jednostek. Bosman zaproponował herbatę z rumem, Robercik zgodził się jednak tylko na herbatę.

– Jest co świętować! – Zachwycił się bosman – wreszcie uda się zrealizować odkładany przez wiele lat plan.

– A jaki jest dokładnie plan? – zapytał Robercik, chociaż nie był zainteresowany. Raczej z grzeczności podtrzymywał rozmowę.

– Dzięki odzyskaniu sejmu wreszcie zdobędziemy władzę absolutną. Będziemy zarówno na dole, jak i na górze społecznej hierarchii, woźni zostaną dyrektorami, a jednocześnie nasi ludzie pozostaną woźnymi. Wprowadzimy ład i dyscyplinę. A przede wszystkim zlikwidujemy wakacje, bo wtedy ludzie robią dziwne rzeczy i trudno ich kontrolować. Zwłaszcza młodzież.

– Przepraszam, pójdę gdzieś w plener – przerwał mu Robercik.

– W plener?

– No, odlać się – powiedział Robercik tak swojsko, że bosman tylko przytaknął, że wie o co chodzi i że żaden problem.

Robercik wyszedł i próbował się uspokoić. Perspektywa władzy absolutnej była kusząca – może nawet wprowadzono by jakieś obowiązkowe harcerstwo, w podzięce za jego zasługi. Bez wykręcania, z możliwością sprawdzenia, czy faktycznie harcerz był chory, czy też opuścił zbiórkę z lenistwa.

Ale zaraz przypomniał sobie o swoich planach – czekało go tyle obozów… A jeśli nie pozwolą ich zrobić? Nagle przypomniał sobie najbardziej patetyczne fragmenty kodeksu wędrowniczego, te lasy i góry, pokonywane kilometry…

„Być wędrownikiem to niemała sztuka, a dostępna tylko dla tych, którzy posiadają prawdziwie harcerską postawę. Wędrownikowi nie wystarcza znajomość miejsca zamieszkania, wędrownika ciekawi świat, wędrownik, patrząc w swą przyszłość, pragnie odnaleźć własną ścieżkę.

Wędrowanie to znacznie więcej niż przemierzanie kilometrów czy wytrwałość fizyczna. To sztuka wchłaniania życia, które nas otacza, to oczy i uszy otwarte, to tajemnica współodczuwania przyrody i człowieka. Wędrówką nie będzie przyspieszony tupot nóg, nadmiar krzykliwego humoru, lecz właśnie cisza wśród ciszy lasu, skupienie wobec wschodów czy zachodów słońca. To wyczucie wędrownik łatwo odszuka w sobie.”

Robercik łkał jak dziecko. Ale zaraz przełknął ślinę, wysmarkał nos i zacisnął zęby.

– Nikt nie jest tak bardzo zniewolony jak ktoś, kto czuje się wolnym, podczas gdy w rzeczywistości nim nie jest. – Powiedział w natchnieniu. Stanął nad wodą i rzucił kluczem daleko przed siebie, tak żeby w nurtach Wisły zakończyła się kolejna historia dyskursu władzy.

P.S. Opowiadanie to zostało stworzone tylko po to, by użyć niezwykle modnego i mądrego słowa „dyskurs”. Jeśli chcecie zabłysnąć w towarzystwie, zwłaszcza na studiach, możecie śmiało go używać. Oznacza prawie wszystko, więc na pewno się nie pomylicie.