Robercik international

Archiwum / 14.01.2012

Życie zawsze niesie niespodzianki, ale czasem te niespodzianki przerastają nas tak, że już nie chcemy być zaskakiwani i błagamy dobry los, żeby już przestał. Tak miał Robercik.

Obudził się w kamienicy, a była to kamienica ponad stuletnia. Sufit był bardzo wysoko, tak, że gdy stanął na piętrowym łóżku i wyciągnął rękę do góry, akurat go dotykał. Nad pokojem wisiał piękny żyrandol, trochę zakurzony, ale to tylko mu dodawało powagi. Robercik siadł na łóżku i spojrzał za okno. Ulica Starowiślna już zaczęła żyć swoim rytmem, jechał tramwaj i samochody, ludzie szli w różnych kierunkach. Robercik zawsze mieszkał gdzieś na obrzeżach, więc nie mógł przez chwile uwierzyć, że oto budzi się i nie musi jechać do centrum, bo już jest w samym środku miasta, w samym środku Królewskiego Stołecznego Miasta K.

Siedział i myślał sobie o śnie, który miał w nocy. Był oficerem, stacjonowali gdzieś koło południowej granicy Polski. Raptem przyjechała do nich piękna dziewczyna, która pilnie potrzebowała pomocy przy rozwiązaniu kwestii niezwykle palącej: nie wiedziała co znaczy jej imię. Miała na imię Hanna, więc zarzucili wszelkie zajęcia i poszli do ogromnej biblioteki pułkowej, gdzie Robercik znalazł wspaniały podręcznik, gdzie były opisane wszelkie imiona, jakie są w świecie. I była też opisana Hanna, jako żeński odpowiednik Roberta – we śnie za bardzo go to nie zdziwiło, wręcz uradowało. Było też napisane, że to najodpowiedniejsza para świata, tak samo jak Adam i Ewa. Skończyło się na całowaniu w policzek, a potem przejechał tramwaj i skutecznie zakończył marzenie senne.

Robercik zwlekł się z łóżka i podszedł do radia. Włączył je z uzasadnioną obawą, że oto zaraz przypomni mu o wszelkich sprawach…. I stało się. Zaraz zaśpiewał Tadeusz Woźniak:

A ja mam dziewczynę po słowackiej stronie,
wejdę na wyżynę i zawołam do niej:
Hej, Hanno!

Przez góry zielone,
przez lasy zielone,
tak zawołam do niej:
Hej, Hanno!

Chciał wyłączyć radio, ale postanowił trwać w tym słodko – gorzkim stanie. Potem już nie słyszał nic, zrobił sobie herbatę i patrząc na zawalone gratami podwórze kamienicy próbował przypomnieć sobie to, co działo się w ostatnim czasie.

Był styczeń, a zaczęło się to wszystko w sierpniu, pod koniec. Ledwie wyrabiając się z rozliczeniem obozów i innymi sprawami jakże ważnymi, wyjechał do obcego kraju jako student programu ERASMUS. Sam nie wiedział, co go tam pchnęło, ale przyszedł moment, kiedy się dowiedział: poznał JĄ. Od tamtej pory, ilekroć zamykał oczy…

– Ta woda to jest świeżo zagotowana? – Zapytał Mareczek, stając w majtasach nad kuchenką i drapiąc się po powiększającym się z roku na roku brzuszku, nie zdając sobie sprawy z tego, że przerwał właśnie piękną opowieść.

– Ano. – Odpowiedział Robercik, będąc jeszcze w swojej słowackiej narracji.

Więc! Ilekroć zamykał oczy, to miał przed oczyma jej słowiańską urodę, a w uszach, chociaż ich zamknąć nijak nie mógł, ciągle brzmiała mu ta miła nuta języka niezwykle podobnego do Reja i Kochanowskiego. Gdy ją spotkał pierwszy raz i powiedział, że jest Polakiem, to od razu przeszli z angielskiego na swoje języki. I od razu zrozumieli się całkiem dobrze. A on rozumiał nawet więcej, niektórzy stwierdzili, że stanowczo za dużo.
Do dziś wiedział niewiele. Tyle, że lubiła się śmiać, że jeździła sporo po świecie i chodziła swoimi drogami. I że zauważała szczegóły całkiem dla innych nieistotne, na przykład potrafiła wypatrzeć najciekawsze kształty liści – w Robercikowym sercu zwolniło to wszelkie tamy i magazynowane przez lata pokłady romantyzmu rozlały się po organizmie w ciągu niecałej minuty.

A potem weszło w grę wyniesione jeszcze z czasów zuchowych zamiłowanie do majsterki. Zwłaszcza że z zaufanych źródeł dowiedział się, że wszelkie rzemiosło wykonywane siłą własnych rąk cieszy ją niewymownie. Postanowił jej coś dać, wiedział że tylko takie produkty wchodzą w grę. Zaraz udał się do sklepu z włóczkami, a był tam duży wybór, bo takowe robótki cieszyły się w kraju, gdzie przebywał, ogromną popularnością. W przeliczeniu na polską walutę kosztowało to tyle co obiady przez dwa tygodnie, więc z radością zrezygnował z frykasów i zakupił druty oraz kilka włóczek i zatopił się w na długie godziny w swoim nowym hobby. Oczka lewe i prawe mrugały do niego zalotnie przez następne trzy tygodnie. I to był chyba najszczęśliwszy czas w jego życiu, tak przynajmniej mu się wydawało. Dopóki…

– Będziesz jadł to? – Spytał Mareczek, nachylając się nad bułką z masłem, którą Robercik trzymał w ręku, patrząc tępo przed siebie.

– Nie.

– Pan pozwoli – uśmiechnął się Mareczek i delikatnie wyjął z jego palców napoczętą kanapeczkę.

Robercik zaczął uprawiać sporty, robił pompki i biegał, generalnie jego sylwetka stała się szczupła, a on sam stał się w kilka dni znawcą słowackiej kultury. Dowiedział się, że wiewiórka to żaden drevni kocur, że szmaticzku na paticzku nie ma nic wspólnego z parasolką, a gołąb to w żadnym wypadku dachovi zasranec. Vevrièka, dáždnik, holub – tak się to mówi, i to jest piękne (krasne). Nauczył się kilku piosenek po słowacku, a następnie wykonywał je przy różnych okolicznościach spotykając Hannę.

W ostatni dzień podarował jej szalik, w gratisie dorzucając trochę sprzętu AGD. Ona zostawała tam dłużej, on wracał już do Polski, po jednym raptem semestrze. Potem była podróż powrotem do kraju, potem były święta z rodziną, a dziś obudził się jak co dzień i zastanowił się, jak miło byłoby zobaczyć za oknem Bratysławę.

Ta historia nie ma morału, bo nie ma jeszcze końca. Będzie jeszcze się ciągnęła, tak jak spaghetti od Federica, pewnego Włocha, z którym Robercik jadał kolacje, będąc jeszcze zagranicą. Prawdopodobnie Robercik dołączy do grona poetów piszących cichcem swoje wiersze o tęskności i czekających na list. I takich historii są miliony na świecie.
A teraz Robercik ocknął się, akurat kiedy w radiu śpiewał Grechuta:

Zasłuchany w głos szepczący
O czymś lepszym gnębi mnie
Myśli złudnej i mamiącej
Nie uwierzę nawet w śnie

Chociaż jemu w myśli grało bardzo wyraźnie:

Zaspievaj, slávičku, v zelenom hájičku,
a ja si zaspievam k milej po chodníčku.

Dobre tebe, milá, na perinách ležať,
ale mne je ťažko cez tie vrchy bežať.

Cesta milá, cesta, či ťa skoro prejdem,
frajerôčka moja, či ťa zdravú nájdem.

To była piękna historia. A Robercika czekały wyzwania jeszcze cięższe: na przykład skończyć studia i znaleźć pracę. Tymczasem smyczki grały z góralska, a chmury zbierały się i będzie chyba padało. Ciekawe, czy wszystkie góry między Zakopanem a Popradem są już białe?