Robercik pastuszkiem

Archiwum / 05.02.2012

Od małego rodzice zachęcali go, aby dobrze się uczył, żywił jak trzeba, a wtedy – wyrośnie na doktora praw, który nie dość że sam zapewni sobie dobry byt, to jeszcze utrzyma rodzinę. Nic z tego, Robercik postanowił być pastuchem.

Zaczęło się od tego, że Robercika zaczął drażnić otaczający go język. Kiedyś budząc się na wykładzie usłyszał:

„Pluralizacja rozbieżnych światów dyskursu – zauważył Jurgen Habermas – należy do specyficznie nowoczesnego doświadczenia…”

Po czym spał spokojnie dalej, chociaż w jego umyśle zasiane zostało ziarno niepewności, które zakiełkowało trzy dni później, kiedy przechodząc koło grupy robotników kopiących jakiś ważny dół, usłyszał rozmowę:

– Uważaj, fajki ci wypadną!

– Łoo… ***!

– Nooo… Katastrofa by była.

To go do głębi poruszyło. Dla niego katastrofą było wypicie cykuty przez Sokratesa, niesprawiedliwy osąd dokonany przez Ateńczyków. Katastrofą było złupienie Konstantynopola przez krzyżowców, tak samo jak katastrofą było uznanie za operę narodową „Halki” a nie „Strasznego Dworu”. Ilekroć o tym myślał, płakał jak dziecko. Ale żeby zgubienie paczki papierosów, które dodatkowo są niezdrowe, było uznane za coś poważnego? „Widocznie – myślał Robercik – każdy ma katastrofę na własną miarę. Ergo, świat pełen jest katastrof najstraszniejszych, z których nie zdajemy sobie sprawy, bo zajmujemy się własnymi. Kto powiedział, że intelektualna egzaltacja to jedyna droga przeżywania tego doświadczenia, które nazywamy życiem? Kto powiedział, że my, inteligenci, jesteśmy najważniejsi i to nasze problemy są najbardziej ważkie?”.

I od tej pory z coraz większym niesmakiem patrzył na swoich kolegów, środowisko uniwersyteckie, a najbardziej – na ich język. Pretensjonalny, wyszukany język studentów ważnych kierunków.

– Przepraszam, czy byłbyś tak uprzejmy i pożyczył mi notatki z ostatniego wykładu? Muszę się przyznać, że pozwoliłem sobie nie przyjść ostatnio, bo umówiłem się na lampkę wina z pewną młodą damą… – zagaił raz kolega.

– Nie mam notatek – odpowiedział zniecierpliwiony Robercik.

– Przecież zawsze notujesz! Błagam, sam wiesz, jak złym okiem patrzy profesór Wielowieyski na nieprzygotowanych do egzaminu!

– Nie mam notatek. Zjadłem. – Powiedział Robercik i odwrócił się na pięcie. Przez jakieś pół godziny był czerwony i wyrzucał sobie ten akt bezczelności (bał się powiedzieć: chamstwa), ale potem zdał sobie sprawę, czym jest taka brutalna siła wobec najwyszukańszych manier. Jest po prostu… siłą. Tak i tak, no i koniec dyskusji. Spodobało mu się to strasznie. Wrócił do mieszkania, którego dotąd szczerze nienawidził i już w drzwiach spotkał Grubego Mariana.

Gruby Marian zawsze napawał go obrzydzeniem, z kilku powodów.

  1. Cały czas kręcił się po mieszkaniu, a właściwie kręcił się za swoim brzuchem, szukając rzeczy, które mógłby zjeść.
  2. Często eksponował swoje kształty, klepał się po brzuchu i pośladkach i pytał wszystkich, czy jest ładny. Wszystko z głupim uśmiechem.
  3. W sposób hałaśliwy wydawał gazy (Robercik używał określenia „wydawanie brzydkich odgłosów tyłkiem”, za: Czesław Miłosz „Rodzinna Europa”, s.73, Warszawa 1990, wyd. Czytelnik)

– Cześć przystojniaku! – Zawołał Robercik, chociaż prawie zakrztusił się tym kłamstwem. Poczuł dziwnie przyjemne świerzbienie w ręce, po czym z całej siły przyładował Marianowi w pośladek.

– Łiiiiii! – Wydał Marian donośny kwik, wypluwając na Robercika lekko przeżute kawałki korniszona.

– Dzięki, już jadłem… – Stwierdził Robercik, strzepując resztki z nienagannie wyprasowanego mundurka. Spodobał mu się ten styl, więc poszedł dalej, nabierając ochoty na dalsze psikusy. Jego współlokatorem był młody, ambitny muzyk. Mareczek, w przeciwieństwie do Mariana raczej chudy, żeby nie powiedzieć: kościsty, żylasty, lekko łykowaty, niedożywiony (nie miał takich jak Marian talentów poszukiwawczych), ale ze wszech miar zdolny. Siedział właśnie nad klawiszami, i to nie komputera, nagrywając nowy utwór. Kiwał się leciutko z przymkniętymi oczami. Już prawie kończył, już uderzał ostatni akord, gdy Robercik obydwoma dłońmi nacisnął tyle klawiszy, ile tylko zdołał i donośnie zawołał:

– Ta – dam!

– Spieprzyłeś mi cały dzień nagrywania! – Trząsł się Mareczek – Co teraz będzie?

– Jajco! – uśmiechnął się Robercik. Nowa rola coraz bardziej mu się podobała. Lecz  oprócz brutalności musiało być coś jeszcze.

„Człowiek powinien się o kogoś martwić, mieć koło siebie istotę, lub istoty, którym da trochę serca. I chyba tylko tyle wystarczy do życia: miejsce do spania, prosta strawa, kilku kolegów do pożartowania i stado krów do wydojenia, bo ludzie nie są godni tego, by się nimi cały dzień zajmować”.

W nocy Robercik miał piękny sen. Miał wełnianą czapkę z pomponem, kąpał się w rzece, z której popijało wodę ogromne stado krów stojące na brzegu. Gdzieś dalej dymiły w niebo pojedyncze ogniska innych pastuszków, którzy piekli sobie ziemniaki oraz pewną odmianę jadalnych kasztanów, zwanych tutaj Castanea sativa. Z dala dobiegały odgłosy fujarki, a on sam nucił: pam pam parampam parara…

Já chci mít čapku s bambulí nahoře

jíst kaštany mýt se v lavoře

od rána po celý den

zpívat si jen, zpívat si:

pam pam padam pam padá dam,

Co po czesku znaczyło to mniej więcej wszystko, co opisano powyżej. Robercik nie miał pojęcia, skąd mu się ten czeski wziął, ale obudziwszy się rano, powziął postanowienie że wyjeżdża na wieś. Spakował w mały tobołek kilka podstawowych rzeczy, świadomie nie brał szczoteczki do zębów i mydła, upatrując w tym wyzwolenie z wielkomiejskich konwenansów. Mundurek zostawił złożony w kostkę na łóżku. Teraz dopiero docenił rajdy, biwaki, leśne wycieczki i wszelkie inne próby zbliżenia go do natury. Ale harcerstwo też stało się zbyt ułożoną formą społecznej współzależności. Czas porzucić wszystko!

Pociąg wyjeżdżał o 5.47. Robercik czuł się coraz lepiej, gdy wagon zaczął wypełniać się przeklinającą bracią w tureckich swetrach, gdy zasyczały po cichu otwierane piwa. Chłonął rozmowy o wypadkach przy pracach polowych, o awariach ciągników rolniczych, niechcianych małżeństwach i szkolnych niepowodzeniach dzieci. Ale najbardziej cieszyły go tematy weterynaryjne. Jakże uradował się, gdy okazało się, że siedzi obok inseminatora! Wyobraził sobie, że stoi z gronem podobnych sobie kolegów, pali papierosa bez filtra, a tuż obok nowo zapoznany znajomy realizuje swoje szlachetne zadanie… Poczuł się totalnie wyzwolony!

Ale oto za oknem krajobraz zaczął się przerzedzać, po mieście i paśmie lasów ukazały się łąki, a ku radości Robercika łaciate, brązowe lub czarne – krowy! Nie mogąc się doczekać stanął przy drzwiach, a zaraz potem pobiegł szukać nowych przyjaciół i mlekodajnych przyjaciółek.

Grono chłopców w jego wieku niechętnie podniosło wzrok. Robercik podekscytowany wytłumaczył im o co chodzi, że „chce dołączyć do ich kompanii” oraz „żyć zgodnie z naturą”.

– Dobra, tylko musisz przejść test – powiedział jeden z nich. Wydawał się najstarszy. Reszta zachichotała. Któryś tam został na pastwisku, a Robercik z grupką nowo poznanych kolegów udał się do obory.

– Musisz pokazać, że umiesz doić krowę. Proste, prawda?

– Prawda! – Zakrzyknął ochoczo Robercik i pomyślał: „przecież to tak naturalne, że mam to we krwi! Co może być łatwiejszego, od zjednoczenia człowieka i zwierzęcia we wspólnym wysiłku?” Usiadł na zydelku i zaczął szukać miejsc, za które mógłby się jakoś zabrać. Macał krowę tu i tam, niby coś tam znalazł, ale trochę nie tak sobie to wyobrażał. Szukał, szczypał, pot występował mu na czoło. Krowa przestąpiła z nogi na nogę i wydała gniewny pomruk. W tym samym momencie usłyszał, ze chłopcy wychodzą na zewnątrz. I śmieją się na podwórzu, śmieją się coraz głośniej, okraszając to słowami, od których cały drętwiał. Zaczął również powoli drętwieć ze strachu, gdy do jego świadomości doszło jedno słowo, wciąż powtarzane i wykrzykiwane, przerywane śmiechem.

Krowa zaczynała się obracać, tak, jakby chciała go zobaczyć, pomrukując z niezadowolenia. Chłopiec w panicznym strachu zerwał się na równe nogi, przewrócił się o zydelek, wyczołgał z obory. Potem wstał i biegł przed siebie ile tchu. Z oczu płynęły mu łzy, a w dali jeszcze słyszał śmiech:

– Byka, byka chcioł wydoić!

– Za byka się broł, o ja… Hahahahaha!

***

Brudny, ze spodniami uwalanymi gnojem, dowlókł się do stacji. Długo czekał na pociąg, pochlipując skulony na peronie, który bardziej przypominał przystanek autobusowy.

Tak czasem jest, gdy urzeknie nas nasze własne wyobrażenie. Potem okazuje się, że to wszystko jest bardziej skomplikowane, albo po prostu się nie nadajemy i kilku spraw nigdy nie zrozumiemy. Więc bądźmy, kim jesteśmy, bez zbędnego kombinowania.

A piosenka o pastuszku brzmi tak: