Robert

Jakub Sieczko / 27.05.2013

Znasz tę scenę z „Buntownika z wyboru”? Sam koniec filmu, gabinet psychoterapeuty. Matt Damon mówi do Robina Williamsa: „Kładł na stole klucz, kij i pas, po czym kazał wybierać.”

Na to Robin Williams:
– Wybierałem pas.
– Ja wybierałem klucz.
– Ojczym?
– Tak.

Na imię mam powiedzmy Maciek i jestem kompilacją. Stworzono mnie z kilkunastu osób, które autor tego tekstu poznał na swojej harcerskiej ścieżce. Chcę opowiedzieć Ci moją historię.

Nigdy nie było dobrze. Pierwsze, co pamiętam, to strach, gdy w zamku przekręcał się klucz. Zamykałem się w łazience i myślałem: jak jest dzisiaj? Miałem wtedy 8, może 9 lat. Mogło być dobrze albo źle.

Kiedy było dobrze, to po prostu szedł spać. Zostawiał za sobą tylko zapach przetrawionej wódki i w ubraniu kładł się na brudną pościel. Nie szedłem nawet zdjąć mu butów – bałem się, że go obudzę. Czasem tylko sprawdzałem, czy oddycha. Oddychał. Jeśli nigdy tego nie przeżyłeś, to nie potrafisz zrozumieć jaka to ulga. Że oddycha i że śpi. Prawdopodobnie nie wstanie do rana.

Zresztą, jeśli oglądałeś „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”, to pewnie wiesz, o co mi chodzi.

Nie lubię opowiadać o tym jak było, kiedy było źle. Wtedy taka mała kulka podchodziła mi do gardła. Mama próbowała nas bronić, ale była na to za słaba. Potem nie szedłem do szkoły. Na tydzień, czasem dwa. Na lekcje nauczania początkowego nie można przyjść w okularach przeciwsłonecznych. Mama pisała usprawiedliwienie. I nie znosiłem WF-u – zawsze przebierałem się tyłem do ściany, żeby kumple nie widzieli śladów na plecach. Nie wiem, jak się to udało, ale nie zobaczyli. Nigdy.

Zawsze bałem się facetów, do dziś trochę się ich boję. Ale kiedy którakolwiek z moich przeżywających akurat kryzys koleżanek twierdzi, że wszyscy faceci to gnojki, odpowiadam jej imieniem „Robert”. Z niechęcią, ale przyznaje mi racje. Bo była zastępową w drużynie Roberta. Tak jak ja.

Na jakiejś zielonej szkole czy wyjeździe integracyjnym postawił na sobie kilka skrzynek po coca-coli (dziś dziękuję Bogu, że nie po piwie – wtedy pewnie bym w ogóle do niego nie podszedł), zamontował na jakimś solidnie wyglądającym drzewie przyrząd do wspinania i zachęcał chłopaków z klasy, żeby spróbowali.

Nie poszedłem pierwszy, bardzo się bałem. Ale kiedy pięciu czy sześciu spróbowało, zdecydowałem się i ja. Udało mi się wspiąć na dziewięć skrzynek. Robert powiedział, że było super. Potem spróbowaliśmy jeszcze ćwiczeń z reanimacji (pomyślałem, że przyda mi się przy ojcu). Pokazał też trochę zdjęć z obozu żeglarskiego i nauczył pięciu podstawowych węzłów.

Kojarzysz tę scenę z „Pamiętnika”, kiedy Noah pierwszy raz spotyka Allie? Zobaczył ją i już wszystko wiedział. Czułem to tylko dwa razy w życiu. Pierwszy raz przy tych skrzynkach po coca-coli. Poczułem, że to jest dokładnie to, czego szukałem przez 12 lat mojego życia. Drugi raz, kiedy Magda zasnęła obok mnie w mundurze przy ognisku na rajdzie gdzieś w Górach Stołowych. Zrobiłem dla niej wielkie zdjęcie z tego rajdu na drugą rocznicę ślubu. Poryczała się jak dziecko. Mówi, że ze szczęścia.

18 lat harcerstwa. Byłem szeregowym, zastępowym, przybocznym, drużynowym, szczepowym, zastępcą komendanta hufca, członkiem zespołu programowego chorągwi, delegatem na zjazd ZHP.

Kiedy miałem 22 lata i nie miałem już w zwyczaju sprawdzać, czy ojciec oddycha, on przestał oddychać. Serce. Wątroba. Żołądek. Lekarz powiedział, że wszystko naraz. Że wódka.

Nie miałem już wtedy śladów na plecach. Najgorsze dni skończyły się po tym, kiedy oddałem ojcu pierwszy raz tak, że przewrócił się na ziemię i na chwilę stracił przytomność. Potem po powrocie do domu już tylko głośno klął pod nosem i szedł spać. Nie nazywałem już jednak tych dni dobrymi. Zmieniły się perspektywy.

Dobre było maszerowanie z grupą przyjaciół przez 12 godzin. Dobre było pływanie na „Zawiszy” przy wiejącej ósemce. Dobre było uczucie rosnącego serca, kiedy przekazywałem drużynę Darkowi. Temu samemu, który w za dużej koszulce Manchesteru United przyszedł na pierwszą zbiórkę i bał się powiedzieć, jak ma na imię.

Chyba Ci nie mówiłem, że mam brata, starszego ode mnie o 3 lata. Dziś byłem u niego w ośrodku. Nie znoszę tam chodzić. Cholerny odwyk, już trzeci. Marihuana, potem LSD, na końcu kompot. Jest nieźle – trzyma się już piąty miesiąc. Odebrałem ostatnio wyniki jego testu na HIV. Ujemny. Ulga jak wtedy, gdy ojciec szedł po prostu spać. Ciągle mam brata.

Czasem odwiedzam jego dziewczynę i Alę, ich córkę. Ala mnie uwielbia. Staram się przynajmniej raz w tygodniu zabrać ją na spacer, lody czy do kina. Czasem wyjeżdżamy na weekend. Nie chcę się tym chwalić, ale nie wiem, co by jadło i w co ubierało się to dziecko, gdyby nie pieniądze, które im zostawiam. Jestem adwokatem. Mam z czego im pomóc. I mam kiedy doradzać fundacji zajmującej się przeciwdziałaniem wykluczeniu społecznemu. Za darmo. Bardzo to lubię.

3 lata temu oddałem moją ostatnią harcerską funkcję. Zapraszają mnie tylko od czasu do czasu na obóz albo żebym poprowadził jakieś zajęcia. Mam coraz mniej czasu (drugie dziecko w drodze), ale uwielbiam te chwile. Nie to, żeby było jak dawniej – już nigdy nie będzie jak na tym rajdzie, gdzie Magda spała obok, albo jak na tym rejsie na „Zawiszy” z wędrownikami. Jestem już trochę stary, a harcerstwo jest dla młodych. Ale dalej czuję się wśród harcerzy jak u siebie.

Czasem spotykam się z grupą najbliższych przyjaciół (ma się rozumieć z ZHP). Zawsze są żarty o seksie, wspomnienia dawnych obozów i narzekanie na obecną sytuację w Związku. Że beton w chorągwiach, że nędza programowa i że upadek dyskusji na poziomie. Wtedy wyciągam asa z rękawa i mówię:

– Robert. Ten gość uratował mi życie.
– Baden-Powell?
Cholera, rzeczywiście mieli tak samo na imię.

Jakub Sieczko - członek ZHP w latach 1997-2011. Były szef Harcerskiej Szkoły Ratownictwa, wywodzi się z 33 KHDŻ „Pasat” (Hufiec Kielce-Miasto). Z zawodu lekarz.