Romans wódki z coca-colą

Jestem w Związku / Lucyna Osińska / 06.11.2009

Ostrzeżenie: czytając ten tekst, ryzykujesz zmianę stereotypów na temat tego, kto i dlaczego rzeczywiście rządzi tą organizacją. Na własną odpowiedzialność podejmujesz ryzyko stanięcia oko w oko z bardzo niewygodną i niepopularną prawdą. Decyzja należy do Ciebie…

„Romans wódki z coca-colą” – kontrowersyjne hasło, jakim w kuluarach określa się czasem skład obecnej Głównej Kwatery ZHP. Z jednej strony ideowi instruktorzy wywodzący się z Ruchu „Całym Życiem”, którzy swoje funkcje zobowiązali się pełnić społecznie, z drugiej instruktorzy na etacie, nominowani w konsensusie zawartym z komendantami chorągwi, powszechnie uważanymi za ostoje harcerskiego „betonu”. Jak to się stało, że doszło do tak szokującego kompromisu? Na to pytanie mam bardziej uniwersalną odpowiedź.

Mam 25 lat i powoli czuję się pośrodku międzypokoleniowego rozłamu, jaki dotyka ZHP, odkąd je pamiętam; choć daleko mi do instruktorów pamiętających jeszcze pierwszomajowe pochody, to powoli nie rozumiem już świata dzisiejszych 16-latków. Wychowałam się już w „wolnej Polsce”, w której w dobrym tonie było krytykowanie „słusznie minionego ustroju” oraz wszystkiego związanego z PRL-em. Bez mrugnięcia okiem, ja i moi rówieśnicy, potępialiśmy „komunistyczne harcerstwo” oraz pozostałe nam w spadku po tym okresie kadry.

I istotnie czasem trudno nie krytykować. Niestety nie raz i nie dwa spotkałam się z instruktorami, którzy – wbrew obłudnym gawędom o znaczeniu 10. punktu Prawa Harcerskiego w życiu każdego harcerza – nałogowo pili i palili (nawet na obozach!), co trudno zaliczyć do zachowań podnoszących morale w jednostkach. Nie mniej demoralizujące są przypadki „zarabiania na harcerstwie” poprzez „kreatywną księgowość” poszczególnych wyjazdów. Z pewnością nie takiego wychowania ekonomicznego oczekiwałabym w naszej organizacji. Wielu przedstawicieli starszego pokolenia daje się również złapać w pułapkę własnej nieomylności. „Już wszystko wiem, wszystko potrafię i na pewno jakiś szczyl nie będzie mnie uczył harcerstwa” – takie myślenie skłania rokrocznie dziesiątki instruktorów, by nie uczestniczyli w żadnych formach doszkalających. Niektórzy z kolei tak bardzo chcą być niezastąpieni, że nie wychowują następców i skutecznie zniechęcają swoje otoczenie do rozwoju. Zawsze uważałam więc, że najlepiej będzie, kiedy to pokolenie w końcu ustąpi, zrobi miejsce nam – młodym, którzy nie jesteśmy historycznie obciążeni i uczynimy ZHP lepszym i bardziej współczesnym. Niezmiennie sądziłam także, że władza ciągle do nas nie należy z powodu oporu ludzi minionej epoki. Sprawa nie jest jednak aż taka prosta.

Problem polega na tym, że my, młodzi, wcale tej władzy nie chcemy. Oczywiście wiele o niej mówimy, krytykujemy komendantów hufców i chorągwi (którzy swoje funkcje pełnią nieprzerwanie od 20 lat) za autorytaryzm i blokowanie miejsca nowym ludziom, walczymy w słownych szrankach o pozostawienie zapisów o kadencyjności w Statucie ZHP, ale na tym się w zasadzie nasza aktywność kończy. Nie chcemy władzy, bo władza to odpowiedzialność i poświęcenie. A tego duetu współczesny młody człowiek boi się często jak ognia. I co z tego, że są wolne i tajne wybory? Pogadamy, ponarzekamy i dalej zagłosujemy na tych, co już byli. Jeśli w ogóle przyjdziemy na zbiórkę wyborczą… A jak już w przypływie entuzjazmu podejmiemy się jakiejś funkcji, to często przy pierwszym lepszym niepowodzeniu załamujemy się i odchodzimy. Zwyczajnie nie podejmujemy walki! A co z tego wynika? Ano przymus współpracy. Dopóki mało będzie u młodych chęci wytrwałej pracy i poczucia obowiązku, dopóki tylko nieliczni będą podejmowali wyzwanie funkcji, dopóty skazani jesteśmy na koegzystencję ze starszymi „kolegami po fachu”. Ale może to i lepiej. W końcu dla nich najważniejsze było i jest być na posterunku, zrobić coś dobrego. To, że czują się potrzebni, wystarczy, aby czuli się zobligowani do wzięcia na siebie kolejnych obowiązków. I z reguły doprowadzają swoje projekty do końca. Instruktorzy w wieku moich rodziców mają bowiem nad nami przewagę w kilku ważnych kwestiach. Po pierwsze, obiektywnie mają więcej czasu, stabilną sytuację zawodową i rodzinną, po drugie, mają znajomości i umiejętność ich wykorzystania dla pracy harcerskiej (chociażby dlatego, że samorządowi politycy czy dyrektorzy szkół to ich równolatkowie, a często nawet koledzy ze szkolnej ławki). My natomiast dopiero wchodzimy na rynek pracy lub idziemy na studia, zaraz będziemy zakładać rodziny, chcemy robić karierę, wciąż ganiamy na doszkalające kursy i szkolenia. Tych dysproporcji w dyspozycyjności nie da się ot tak przeskoczyć. I chyba nie powinno się nawet tego robić, bo 25-latek, który zamiast rodziny zakłada kolejną drużynę, to nie jest instruktor, jakiego postawiłabym za wzór.

Diabeł tkwi w szczegółach – w podejściu. I tu obie strony muszą sobie wyjść naprzeciw. Trzeba nie lada głowy, aby wykorzystać potencjał zarówno młodych, jak i bardziej doświadczonych instruktorów, tak aby czuli się docenieni i zmotywowani do dalszego rozwoju. Ale tylko dlatego, że to nie jest łatwe, nie znaczy, że nie warto tego robić. Skoro niektórym udało się „pożenić wódkę z coca-colą”, to może i my w swoich środowiskach powinniśmy otworzyć się na bardziej nowoczesne myślenie.