Sposób na wakacje

Archiwum / 17.10.2010

Wakacje wbrew pozorom to również czas na naukę. Być może czegoś się w tym czasie dowiedzieliście, zdobyliście nowe doświadczenia… Ja sam czuję, że w okresie od czerwca do września zaszły w mojej osobie nieodwracalne zmiany.

Felieton może być dużym wyzwaniem, zwłaszcza, gdy się je podejmuje po raz pierwszy. Czytając już od kilku lat felietonowy dział „Na Tropie”, mam też świadomość, że to taka wisienka na torcie, piszą ci najlepsi. Ale chyba nie mam wyjścia, nadszedł ten moment, że i ja chciałbym powiedzieć coś na poważnie.

Ze swojego obecnego, październikowego punktu widzenia, próbuję podsumować swoje wakacje. Mimo tego, że jako student wypoczywałem od lipca do niedawnej inauguracji roku akademickiego, co daje pełne trzy miesiące, nie mam z tym zadaniem najmniejszych problemów. Wystarczy, że powiem: zajmowałem się harcerstwem. I już. Najpierw obozy, potem Zlot ZHP, potem porządkowanie pozlotowych spraw. Nie chodzi mi o roztrząsanie, czy to zdrowe, czy nie. Znam ludzi, którzy chętnie powiedzą, że żyję w harctrixie, że nie miałem czasu dla siebie i tak dalej. Być może, ale ja to widzę zupełnie inaczej. Sporo się w te wakacje nauczyłem.

Po pierwsze, nauczyłem się, że czasem trzeba wziąć na siebie odpowiedzialność. Zwłaszcza, gdy innym się nie chce, gdy wszyscy mają swoje sprawy, swoją prywatność i „już się w to nie bawią”. Wszędzie gdzie byłem nie brakowało instruktorów, którzy uwierzyli rozumowaniu typu „jeśli harcerstwo nie jest już dla ciebie frajdą – daj sobie spokój”. I przy pierwszym trudnym zadaniu już ich nie było. A ci, którzy zostali, wykonywali pracę ponad siły, traktowani przez zewnętrznych obserwatorów jak ktoś nienormalny. Nie chcę mówić, że jedynym możliwym rozwiązaniem jest całkowite poświęcenie się idei – trzeba mieć jakieś życie poza krótkimi spodenkami (jeśli ktoś takie lubi nosić). Ale trzeba pamiętać, że bez zaangażowania, poświęcenia swojego czasu i sił nie wyjdzie nic. No może oprócz siedzenia i jedzenia paluszków w zacnym instruktorskim gronie i snucia wspaniałych planów z których nic nigdy nie wynika. Jeżeli ktoś przyjmuje na siebie obowiązki instruktora ZHP, nie powinien zbyt łatwo zwalniać się z odpowiedzialności.

Po drugie, nabrałem ogromnego szacunku dla pracy. Pracy w terenie, u podstaw. Na jeziorze, pomiędzy namiotami, w lesie. Dopiero teraz okazało się, kto ile jest wart. I ile wart jestem ja. Praca wszystko zweryfikowała, z niemalże rażącą bezpośredniością. Dziwnym zbiegiem okoliczności przebywanie dzień w dzień z harcerzami, zajmowanie się nimi, zaspokajanie ich podstawowych potrzeb, prawie całkowicie wyparło z mojej pamięci rozważania wszelkiej maści harcerskich filozofów, którzy już dawno oderwali się od życia, a teraz dryfują po morzach i oceanach swoich wyobrażeń o kształcie pracy wychowawczej. Praca czyni wolnym, wierzę w to hasło, bez względu na skojarzenia z bramą Auschwitz. Zresztą, nie mam się czego wstydzić – raczej żałować, że naziści zbezcześcili tę starą, ale przecież szlachetną protestancką maksymę.

Po trzecie, nie słucham już byle kogo. I zupełnie nie przejmuję się uwagami tak łatwych do napotkania doradców. Po tekście mojego szanownego kolegi Przemysława („Druhu Komendancie!”, opublikowany w zeszłym miesiącu), kilku z nich się odezwało. Już od dawna nie działają w organizacji, podczas ostatniej akcji letniej mieli swoje własne, zapewne o wiele ciekawsze przedsięwzięcia. I dobrze wiedzą: jakie powinno być harcerstwo, że przed wojną było lepiej, jak właściwie powinna przebiegać praca wychowawcza, że to co robimy jest bez sensu i że dziewczyny nie powinny wbijać gwoździ, że nie, a oni, jak jeszcze byli, to robili wszystko wspaniale, w końcu powinno być bardziej narodowo, a nie powinno być czegoś tam, dziesiąty punkt to coś tam, a my wszyscy popełniamy błąd taki to a taki. Nie przyjmuję tego do wiadomości, przysięgając sobie, że pogadam z nimi o tym wszystkim, od A do Z, jeśli kiedyś spotkamy się na zbiórce, obozie, biwaku. Wiele osób często mówi: „To że nie prowadzę już zbiórek, to nie znaczy, że się nie znam”. No właśnie, wychodzi na to, że raz na jakiś czas można by. I jestem święcie przekonany, że by pomogło.

Po czwarte, i ostatnie. Wcale nie czuję, że jestem bohaterem czy męczennikiem. Spędziłem wakacje w miłym towarzystwie, przeżyłem przygód niemało, zrobiłem coś dobrego. Zdobyłem doświadczenie, które może się przydać w przyszłości. Na pewno mógłbym zająć się w tym czasie czymś innym, a nawet sporo zarobić, robiąc niemalże to samo (przecież instruktor żeglarstwa zawsze znajdzie pracę w wakacje). I co? Powiem nieskromnie, że jestem z siebie zadowolony.