Spróbuj chociaż raz

Archiwum / 09.01.2008

Porządkując szufladę, natrafiłam ostatnio na niezliczone ilości pocztówek i listów, jakie przychodziły do mnie, gdy większość sierpnia spędzałam na obozie w lesie. Pisali rodzice, pisali dziadkowie, znajomi obozujący gdzieś na drugim końcu Polski albo po drugiej stronie jeziora, nawet brat pisał! Ostatni list ma datę 16 sierpnia 2005, potem pojechaliśmy na obóz wędrowny w Bieszczady. I od tej pory można do nas pisać już tylko na poste-restante.

(…) Jest najbardziej charakterystyczną formą dla obozu wędrowników. Dobrze przygotowana, zorganizowana i rozsądnie przeprowadzona wędrówka będzie wpływała na rozwój fizyczny harcerek i harcerzy. Dzięki czynnemu wypoczynkowi młodzi ludzie będą mogli oderwać się od telewizorów czy komputerów, wygodnych łóżek i foteli i poświęcić ten czas na zajęcia, wymagające wysiłku fizycznego. Bowiem istota wypoczynku tkwi nie w bezczynności i wygodnictwie, lecz w zmianie środowiska i rodzaju zajęć (…).
(Wędrowniczki i wędrownicy – zarys metodyki)

Powodów, dla których zdecydowaliśmy się na pierwszy obóz wędrowny, było parę i były one zupełnie zwyczajne. Przede wszystkim – znudziło nam się jeżdżenie do lasu. Już kilka ostatnich sierpni spędzaliśmy bardziej poza obozem, niż w nim. Wychodziliśmy na jedno- albo kilkudniowe wędrówki, organizowaliśmy spływ kajakowy, włóczyliśmy się po okolicznych wsiach i całkiem odległych miastach. Wniosek był jeden – skoro większość naszego obozu i tak wypełnia wędrówka, skoro znudziło nam się siedzieć w jednym miejscu i coraz częściej z niego uciekamy – dlaczego nie zaplanować obozu, który cały będzie wędrówką?

Do tego doszło kilka mniejszych powodów, jak to, że części z nas mocno skróciły się wakacje (praca, praktyki, poprawki…). W dodatku większość planowała wyjazdy w charakterze kadry z młodszymi drużynami i na wyjazd wspólny w gronie drużyny nie mieliśmy po prostu tyle czasu. Mówiąc krótko, nie było innego wyjścia. Teraz już nie bierzemy pod uwagę innej możliwości. Dlaczego?

Trudno obawiać się monotonii, kiedy każdego roku lądujemy w innej części świata, każdego ranka mamy z namiotu inny widok, a wieczorem już jesteśmy gdzie indziej. Mijamy na swojej drodze coraz to nowych ludzi, poznajemy nowe miejsca, kultury. Każdy obóz jest nowym przeżyciem, dostarcza nowych wrażeń niezależnie od tego, czy wyruszamy w drogę po raz pierwszy, czy po raz piętnasty.

Obóz w Bieszczadach był dla nas wyczynem w każdym calu. Po raz pierwszy musieliśmy wziąć na siebie wszystkie przygotowania, zaplanować nie tylko trasę i program, ale też co będziemy jeść i gdzie spać, zrobić poważny preliminarz, zadbać o cały sprzęt. Każdy z nas musiał też indywidualnie się do niego przygotować. Trasa zaplanowana była ambitnie, trzeba było zmierzyć się z własną kondycją. Ktoś regularnie biegał, ktoś inny trenował na rowerze. Na efekty nie trzeba było czekać. Ci, którym nie starczyło samozaparcia przedtem, w trakcie obozu nierzadko obstawiali tyły. Prawdziwym wyzwaniem dla „starych harcerskich wyjadaczy” okazało się spakowanie plecaka tak, by cały swój dobytek nieść potem przez dwa tygodnie i nie paść po drodze. Niektórzy potem ukradkiem wyrzucali „nadbagaż”…

Kiedy przygotowywaliśmy obóz w Szkocji, od początku było wiadomo, że Agnieszka zajmie się jedzeniem. Trochę w ramach żartu powierzyliśmy to największemu łakomczuchowi w drużynie. Szybko okazało się jednak, że przed Agą nie lada wyzwanie, bo trzeba wcześniej zaplanować cały jadłospis, w dodatku wszystko to potem spakować do plecaków, bo na trasie okazji do uzupełnienia zapasów nie będzie wiele. – Głodni nie chodziliśmy – śmieje się teraz Agnieszka, ale dobrze wiemy, że włożyła w to masę pracy.

Ktoś odpowiada za finanse, ktoś zapewnia zabezpieczenie medyczne. Ktoś inny dba o sprzęt. Na jednym z obozów każdego dnia inna osoba prowadziła trasę. Innym razem każdy z uczestników był przewodnikiem-ekspertem po wybranym miejscu. Ważne jest jedno – by podczas obozu każdy miał szansę poczuć odpowiedzialność za drużynę. By miał okazję samemu podejmować decyzje i brać odpowiedzialność za swoją „działkę”. Może się nawet okazać, że trasa będzie dłuższa niż przewidywaliśmy, że obiad będzie niesłony, albo że ktoś będzie spał w dziurawym namiocie. Ale zaowocuje to w przyszłości. Bo wędrownik nie tylko „ma poczucie” odpowiedzialności. On realnie tę odpowiedzialność na siebie przyjmuje. Rozwija samodzielność i zaradność. Podejmuje się zadań i jest z nich rozliczany. Realizuje je ze świadomością, że w wyniku jego niedopatrzenia ucierpi cała grupa.

To, że robimy coś razem, że każdy wkłada w obóz coś od siebie i że jesteśmy razem przez 24 godziny na dobę, powoduje, że więzi w drużynie niesamowicie się zacieśniają. Ktoś powie, że na obozie stałym też przebywamy non-stop we własnym towarzystwie. Ale ten, kto był kiedyś z drużyną na wędrówce, ten wie że nic nie zastąpi rozmów przy ognisku, kiedy wokół nie ma absolutnie nikogo. (Taka rozmowa, jak wtedy nocą w Rabem nie zdarzyła nam się nigdy wcześniej, ani nigdy potem.) Wie, co to znaczy stać na szczycie z dziką satysfakcją, że dałem radę. Iść cały dzień mając u boku przyjaciela. Przypalić obiad i jeść makaron z pasztetem, bo do najbliższego sklepu jest dzień marszu. Wykrzykiwać głośno najgłupsze piosenki. Albo wędrować w ciszy. Wędrówka ma moc.

Cytując jednego z bohaterów „Shreka” – taki efekt przy tak niskim budżecie! – bo naprawdę niewiele potrzeba wkładu, żmudnego planowania ani przeładowanego programu, by z obozu wrócił zgrany, silny zespół. Oczywiście obóz sam się nie zrobi, a program sam nie potoczy, w miarę przemierzanych kilometrów. Nie powinno zabraknąć na nim także miejsca na służbę, indywidualny rozwój wędrowników poprzez stopnie, sprawności i odznaki turystyczne, uprawnienia. Wędrówka jest naturalną drogą do zaspokojenia ciekawości świata, jaka w każdym drzemie. To ważne, by świadomie i wnikliwie poznawać. Wędrować, jechać rowerem, płynąć kajakiem – to nie ma większego znaczenia. Wspólnie znosić trud wędrówki i dzielić radość z ciągłego odkrywania. Wystarczy raz spróbować, by przekonać się, że było warto.

  phm. Monika Marks – w redakcji "Na Tropie" odpowiedzialna za pozyskiwanie autorów spoza ZHP, namiestniczka wędrownicza hufca Warszawa Żoliborz, była drużynowa 127 Warszawskiej Drużyny Wędrowniczej "Plejady", studentka geografii na Uniwersytecie Warszawskim.