Syn, który nienawidził

Archiwum / 05.02.2012

Jest pewna grupa ludzi, która potrafi przeżywać. Nie wiem, czy można nazwać ją humanistami, jednak to głównie u humanistów zauważam takie zachowanie. Te osoby potrafią przeżywać tekst piosenki, długo rozmyślają o przeczytanej książce, mają głębokie przemyślenia o oglądanych filmach. Są też ludzie, na których historie nie robią większego wrażenia. Zdecydowanie należę do grupy numer jeden.

Poznane historie głęboko zapadają mi w pamięć i często powracają znienacka, jako kontekst, skojarzenie, dygresja. Wywołują różnorakie przemyślenia. Czasami, jak mam w miarę wolną głowę od rozmyśleń dnia codziennego (lista zakupów, plan naukowy na wieczór, zastanawianie się, kiedy w końcu odwiedzę serdeczną przyjaciółkę) lubię wgryzać się na zadany sobie temat, z którym spotkałam się w jakiejś opowieści. W tej chwili zastanawia mnie fenomen matczynej miłości. A takie rozmyślania dopadły mnie z okazji obejrzenia filmu „Musimy porozmawiać o Kevinie”.

Zwykle przed obejrzeniem filmu nie czytam jego recenzji i nie zapoznaję się z jego charakterystyką – lubię sama sobie wyrabiać opinię i nie obciążać się cudzymi interpretacjami. Zdarza mi się sprawdzić gatunek – ostrożnie podchodzę do horrorów (mówiłam – grupa numer jeden). No i z okazji Kevina nie sprawdziłam, w związku z czym piątkowy wieczór z filmem w łóżku przerodził się w odbiór ciężkiej historii, którą oglądałam z przerwami, żeby dać emocjom odpocząć od tak dużej wagi.

Temat niezbyt (wg mojej wiedzy) częsty w kinematografii – oto bowiem syn, z niejasnych przyczyn, od urodzenia nie znosi swojej matki. Zamienia jej przyjemne i ułożone życie w piekło. Wystawia na próby i sprawdza granice wytrzymałości. Robi to na bardzo wymyślne sposoby. Nasuwa skojarzenia z „Omenem”. Stosuje głównie dręczenie psychiczne, niezwykle sprytne i rzadkie nękanie fizyczne, aż w końcu posuwa się do najgorszych rzeczy. Jego matka, w której widać ewidentną niechęć do swojego dziecka, powoli zamienia się w cień siebie samej sprzed lat, szczęśliwej, wyzwolonej: „Kiedyś, zanim się urodziłeś, twoja mama była szczęśliwa” – jakie musi być dziecko, któremu mówi się coś takiego?

Historia rzadko spotykana, ale fabuły nie chcę opowiadać. Muszę jednak wymienić jej plusy, a duże będą cztery: fantastyczna rola Tildy Swinton – udręczonej, wyniszczonej matki, zawieszonej między obowiązkiem opieki nad dzieckiem i chęcią ucieczki od niego; sposób opowiadania historii – subtelne, oryginalne zmienianie wątków, piękne retrospekcje, mądre łączenie przeszłości i przyszłości, urywki pamięci – wszystko to składa się na jedną spójną historię; zdjęcia – ciekawie wyeksponowane detale, umiejętne posługiwanie się symboliką, muzyka – radosna, która kontrastuje z demoniczną historią, przez co jeszcze bardziej ją podkreśla.

Nie jest to lekkie kino, nie mogę go więc polecić każdemu. To kino skłaniające do późniejszej refleksji nad rodziną, szczególne nad relacją matka-dziecko, ale także (w tym jednak przypadku wątek drugoplanowy) mąż-żona. Niesamowite zakończenie – zaskakujące i inteligentne. Byłam pełna podziwu zarówno dla matki, jak i dla osoby, która je wymyśliła. Ale żeby je poznać, należy zasiąść przed telewizorem. Z mocnymi nerwami.