Syndrom drużynowego

Archiwum / 01.04.2007

 

Po czterech latach prowadzenia drużyny stanęłam przed nie lada wyzwaniem. Miałam stać się jej szeregowym członkiem. Niby nic wielkiego, usunąć się w cień, mniejsza odpowiedzialność, mniejszy kłopot. Normalna sprawa, powiecie? A próbowaliście?

 

Ten tekst powinien przeczytać każdy, kto zamierza odejść ze swojej funkcji (bo dobrze, żeby każdy kiedyś na taki krok się zdecydował). Monika Marks odeszła ale mocno to odchorowała. Bo drużyna to było "jej dziecko", tyle włożyła w to pracy więc po odejściu chciała czuwać, by nic złego się nie działo. Skutki tego czuwania mogły być opłakane, na szczęście Monika to mądra dziewczyna i szybko się opanowała. Nowy drużynowy mógł rozwinąć skrzydła,  czując wsparcie a nie nadzór wszystko wiedzącej "eks – drużynowej". 

 

 

Pod koniec maja Kuba, mój ówczesny przyboczny, oznajmił: „Chciałbym być drużynowym”. Nie przypuszczałam, że możliwe jest w jednej chwili oszaleć z radości i struchleć ze strachu. A jednak. Cieszyłam się, że doszedł do tego sam. Od dłuższego czasu głowiłam się, jak go przekonać, że już najwyższa pora. Wiedziałam, że jest gotowy, tylko nie do końca wierzy we własne siły. Bałam się tylko jednego – co będzie, jeśli drużyna tego nie zaakceptuje?

 

Tryb przekazywania funkcji drużynowego był w moim środowisku od lat ten sam. Drużynowy oddawał sznur i wycofywał się, mniej lub bardziej radykalnie, z życia harcerskiego. W drużynie był to moment kryzysu, ponieważ nikt nigdy nie nauczył nas, że przekazanie drużyny następcy, to rzecz jak najbardziej naturalna i niekoniecznie musi się wiązać z nagłą utratą czasu, albo zniechęceniem do dalszej pracy. Dla mnie było jasne, że nie chcę rezygnować z harcerstwa. Ale jeszcze bardziej nie chciałam rezygnować z drużyny, gdzie miałam przyjaciół, z którymi znam się od pierwszych obozów. Nie miałam wątpliwości – zostaję.

 

Zaakceptowali. Trochę zdziwieni nietypowym obrotem sprawy, na wieść o decyzji Kuby z uznaniem pokiwali głowami. Jeszcze tylko dopytali o moje dalsze plany i zawyrokowali: OK, wchodzimy w to. I po co mi były te nerwy? Jak zwykle niepotrzebnie się niepokoiłam. Pomyślałabym lepiej, jak ja się w tej nowej sytuacji odnajdę. Okazało się, że lekko nie jest.

 

Pierwsze chwile mojego „niedowodzenia” przeszły łatwo. Na Wędrowniczej Watrze większość czasu spędzałam z dala od drużyny (podświadomie chyba to przewidziałam, wpraszając się do polowej redakcji Na Tropie). Na biwaku mojego patrolu bywałam z doskoku. Wszystkie decyzje i ogarnianie całości należały do Kuby (biedak chyba nawet nie spodziewał się tego jadąc do Kłodzka). Poszło gładko.

 

We wrześniu zdjęłam granatowy sznur. Zaczęło się. – Dlaczego on jeszcze nie zwołuje pierwszego spotkania? Dawno już powinniśmy ustalić jakiś termin… Nieee no, planowanie pracy w taki sposób jest bez sensu. Jak to? W ciągu roku odpowiadam tylko za jedno spotkanie?! Co będzie się działo na najbliższej zbiórce? Ciekawe, czy rozliczył te faktury… – I tak dalej…

 

Ale to był dopiero początek. – Czekam, gotowa wspierać go, motywować i służyć radą, a on nic. Wszystko sam. Wszystko po swojemu. Tamto można było zrobić lepiej. Ten system na pewno nie zadziała. Zapomniał już, że u nas się to robi inaczej? Muszę coś z tym zrobić.

 

Nie, nie. Wcale nie muszę. To ja cierpię na syndrom drużynowego. Przypadłość, której uległo wielu moich znajomych. Przechodzenie choroby w drużynie powoduje prawdopodobnie nasilenie objawów, ale uświadomienie jej sobie w porę, może pomóc pokonać problem. Z tym, że zamiast zakładać grupy wsparcia anonimowych byłych drużynowych i wspólnie żalić się, jak to się nie układa po naszej myśli, warto raczej zastanowić się nad istotą swojej nowej roli w drużynie. Obecność doświadczonego instruktora może jej z pewnością przynieść wiele dobrego. Ale też wiele zepsuć. Drużynowemu należy się poczucie pewności, że w razie problemów może liczyć na moją pomoc, ale też poczucie że to on odpowiada za działanie drużyny i to on jest pierwszym wśród równych. A przede wszystkim należy mu się moje zaufanie. Ja jeszcze się z syndromu drużynowego zupełnie nie wyleczyłam, ale pracuję nad tym. Dawkuję sobie zwiększone porcje wiary w ludzi.

 

Tymczasem Kuba wie (postarałam się o to), że może liczyć na moje wsparcie. I kiedyś może namówię go, żeby napisał o tym, jak to jest mieć na głowie byłą drużynową, która wciąż patrzy ci na ręce.

 

  phm. Monika Marks – w redakcji Na Tropie odpowiedzialna za pozyskiwanie autorów spoza ZHP, namiestniczka  wędrownicza hufca Warszawa Żoliborz, była drużynowa 127 Warszawskiej Drużyny Wędrowniczej "Plejady", studentka geografii na Uniwersytecie Warszawskim.