Tacy różni , co idą

Archiwum / 18.01.2009

– A czy niedźwiadki nadają się do tego? – Naturalnie. I Królik, i Kangurzyca, i wszyscy. I to jest Wyprawa. To właśnie to oznacza. Tacy różni, co idą. – Siła wyprawy tkwi w grupie. To wiedział już Kubuś Puchatek. A czy grupa może czerpać siłę ze wspólnej wędrówki?

 

 

– Była prawie druga w nocy, kiedy schowani w komórce z drewnem postanowiliśmy, po forsownym, całodziennym marszu, przeczekać do świtu. Było nas trzech, mieliśmy po szesnaście lat i bardzo chcieliśmy zrobić coś szalonego. Nie przewidzieliśmy, że przyjdzie nam nocować w krótkich spodenkach na świeżym powietrzu. Nie mówiąc już o tym, że cała wycieczka miała się skończyć po 50, a nie 80km. Ściśnięci na przyczepie przeczekaliśmy do rana. I trudno wyobrazić mi sobie, że w innej sytuacji trójka dorastających chłopców okazałaby sobie tyle troskliwości, ciepła i zaufania, które wtedy, ale też w innych zwrotnych momentach tej wyprawy, pozwoliły nam przeć do przodu.  – Opowieść Pawła prawie do łez mnie rozczula. Może dlatego, że znam od kilku lat ową „trójkę dorastających chłopców” i wizję ich, okazujących sobie wzajemną troskę i ciepło, włożyłabym między bajki. A jednak to prawda. Dlatego od nich postanawiam rozpocząć rozmyślania o wędrówce i o tym, jak wiele może się dzięki niej zmienić.

Czy wędrówka może być nastawiona na zysk? Pewnie. Choć wyruszając z drużyną na szlak liczymy się z tym, że wrócimy lżejsi o kilka kilogramów, zgubiony kubek, połamane omasztowanie namiotu i kto wie co jeszcze, wszystkie te straty rekompensuje bagaż korzyści, jaki, czy nam się to podoba czy nie, z pewnością przywieziemy do domu.

Jakoś tak bliżej nam

Nie wiem, czy istnieje większy i ważniejszy z punktu widzenia grupy zysk ze wspólnego wędrowania, niż głęboka i silna więź, jaka wytwarza się wówczas między ludźmi. To nic odkrywczego. Wystarczy przejrzeć album ze zdjęciami z Bieszczadów, poczytać dziennik pisany wieczorami w schronisku na Turbaczu albo popatrzeć na bilet z pociągu powrotnego z Kłodzka. A teraz wyobraźcie sobie, że bieszczadzkich szlaków, Turbacza i Kotliny Kłodzkiej wcale nie było. Wiele straciliście?

Wspominam obóz sprzed dwóch lat, kiedy wyruszyliśmy na spływ kajakowy Piławą. Niby niewiele, kilka dni, a wydarzyło się więcej, niż przez pozostałe dwa tygodnie obozowania. Szczególnie zapadła mi w pamięć jedna noc, kiedy siedzieliśmy w leśnej głuszy, totalnie odcięci od ludzi i cywilizacji. Zmęczeni nieludzko wiosłowaniem w górę meandrującej rzeki, wcale nie spieszyliśmy się do spania. Siedzieliśmy przy ogniu, suszyliśmy rzeczy i… rozmawialiśmy. Byliśmy z różnych środowisk, nie znaliśmy się za dobrze. A przez tę noc przegadaliśmy tematy, na jakie nigdy wcześniej nie zdarzyło nam się rozmawiać.
Zostawiliśmy wtedy w obozie cztery dziewczyny. Wśród nich Ewę. Mogła chłodnym okiem przyjrzeć się ekipie wracającej z kajaków. Pytam dziś Ewę, jak wspomina dzień naszego powrotu ze spływu. Jak sama przyznaje, z trudem nas poznała. – Byliście wszyscy podekscytowani i zaaferowani tym spływem. Wyraźnie było to dla was duże przeżycie. Wieczorem, kiedy razem siedzieliśmy przy ognisku, wy snuliście wspomnienia i cały czas żyliście tymi kilkoma dniami, pełni energii i pomysłów na dalszą część obozu. Poczułam wtedy ukłucie zazdrości. Coś mnie ominęło.

Odpowiedzialni nie tylko za siebie

W ostatnie wakacje wędrowaliśmy po Bieszczadach. Założenie było proste – zaczynamy w Ustrzykach Dolnych, kończymy w Górnych. 14 osób, 14 dni – każdego dnia kto inny trzyma mapę i prowadzi grupę. Szczęściarze trafili na odcinki biegnące po oznakowanych szlakach. Pozostali z mozołem odszukiwali nieistniejące ścieżki, albo prowadzili na przełaj przez gąszcze, mokradła i krzaki. Nikt nie narzekał, że 11 razy przekraczaliśmy ten sam potok (jednemu udało się nie przemoczyć butów), zsuwając się po błotnistych ścianach wąwozu. Nikt nie marudził, że w największy upał musieliśmy nadłożyć spory kawałek drogi, bo pomyliły się zakręty. Albo, że pierwszy biwak, przy cerkwisku Hulskie, rozstawialiśmy po ciemku, na podmokłej łące. Mimo to przewodnicy stresowali się za wszystkich.

To była „programowa” nauka odpowiedzialności. Ale często przecież zdarzają się rozmaite nieprzewidziane sytuacje, w których grupa musi zareagować. Tak jak w innej opowieści Pawła. – Była zima, postanowiliśmy zdobyć Turbacz. W czasie marszu jeden z uczestników zasłabł z powodu dolegliwości żołądka, a było to mniej więcej za połową drogi pod górę, przy trudniejszych podejściach. Pamiętam, że grupa zjednoczyła się w celu umożliwienia mu przejścia – więksi szli przodem, dokładnie wydeptując zaśnieżony szlak, ktoś nieustannie szedł obok niego, zapewniając mu wsparcie. Na górze, kiedy stało się jasne, że będą musieli się podzielić, by skuterem zwieźć Kubę do bazy GOPR w Rabce, nie było żadnego problemu – znaleźli się ochotnicy do transportu, znaleźli się chętni do sprowadzenia grupy na dół.

Mogłabym jeszcze przywołać historię Rafała, który brzemię odpowiedzialności za innych poczuł, organizując swój pierwszy samodzielny obiad dla obozu, mając do dyspozycji pieniądze, kociołek, zapałki oraz 12 par wpatrzonych w niego wygłodniałych oczu. (Nawiasem mówiąc, obiad okropny, ale kto by się tym przejmował). Mogłabym wspomnieć o Kasi i Marcinie, którzy przez wiele godzin, do późnej nocy krążyli w lesie, niosąc jedzenie dla całej drużyny, która, jak się okazało, skręciła na „jakiś inny” szlak. Ale każdy ma przecież w zanadrzu dziesiątki takich historii. Każdy wspomina moment, w którym zrezygnował z ambitnego planu zdobycia szczytu, podzielił się resztką czekolady, oddał komuś bluzę. Nie dlatego, że musiał, ale dlatego, że chciał. Tak się po prostu robi, kiedy idzie się razem.

Znajdź swój bagaż

W poszukiwaniu innych pomysłów na „bagaż korzyści”, piszę do drugiego Pawła, żeby powspominał swoje liczne wędrówki. Zaskakuje mnie, bo wszystkie wspomina jako oczyszczające. – To była krótka i prosta wycieczka przez Beskid Niski. Z naszej chaty w Rop
kach szliśmy do Krynicy. Po paru dniach spędzonych w jednej chacie namnożyło się między nami trochę sporów. Tymczasem w drodze do Krynicy złapały nas ciemne burzowe chmury. Grzmiało i padało wszędzie wokół. Parę osób naprawdę truchlało ze strachu. Ale doszliśmy. A po powrocie wszystkie konflikty zniknęły. Razem z niebem oczyściła się atmosfera w naszej grupie.
Paweł wspomina też okolice Jeżowa Sudeckiego. Kiedy po dwóch tygodniach na rowerach mieli się serdecznie dosyć, burza przeszła przez ich obozowisko, przesuwając namioty o kilkadziesiąt metrów. Znów zjednoczyli się przy usuwaniu zniszczeń i znów dobre nastroje powróciły.

Tymczasem przypominam sobie, jak wędrowanie z drużyną nauczyło nas podejmowania decyzji. W drodze stawaliśmy przecież przed niejednym dylematem. – Idziemy łatwą, czy bardziej ambitną trasą? Zostajemy tu na noc, czy idziemy do następnego biwaku? Rozdzielamy się, czy trzymamy razem?  Co jemy dziś na kolację?
Decyzje nie były łatwe. Przede wszystkim dlatego, że wybór nie należał do mojego widzimisię, ale uwzględnić musiał interes grupy. Nie tylko „ja” się liczę, ale przede wszystkim „my”. W dodatku wiązało się to ze wspólnym ponoszeniem konsekwencji. I nagle okazało się, że na co dzień potrafimy inaczej ze sobą rozmawiać, że na wiele spraw patrzymy przez pryzmat drużyny. Że „my” stajemy się dla siebie ważni.

Pomysłów na zalety wędrowania znalazłoby się pewnie więcej niż pomysłodawców. To, co ciągnie nas w drogę, jest trudne do ujęcia w kilku zdaniach, a jeszcze trudniejsze do uszeregowania. Mam więc cichą nadzieję, że te kilka wędrówkowych opowieści sprawi po prostu, że szybciej wyciągniecie plecaki i ruszycie z drużyną na zimowe szlaki. To przecież czysty zysk. 

phm. Monika Marks – zastępczyni redaktora naczelnego Na Tropie, namiestniczka  wędrownicza hufca Warszawa-Żoliborz, była drużynowa 127 Warszawskiej Drużyny Wędrowniczej „Plejady”. Geograf, klimatolog. Pracuje w międzynarodowej organizacji ekologicznej WWF.