Tego lata na Islandii
Wybuchy gejzerów, Błękitna Laguna, przesuwanie czasu, słońce w nocy, owce, zimno… Islandia kojarzy nam się z tymi wszystkimi słowami. Jednak czy oddają charakter tego kraju? Moja drużyna, 22 Kozienicka Drużyna Wędrownicza „Studnia”, postanowiła sprawdzić, czy tak jest w rzeczywistości. No i sprawdziliśmy. Na trzecim europejskim zlocie wędrowników Roverway 2009.
Do tego kraju położonego na 65 stopniu szerokości geograficznej wybraliśmy się trzy dni przed zlotem i zostaliśmy trzy dni dłużej, by móc nacieszyć się wizytą w tak niezwykłym miejscu. W końcu do wyprawy przygotowywaliśmy się cały rok i chcieliśmy z niego czerpać jak najwięcej, mimo całego smrodku, jaki pojawił się wokół organizacji wyjazdu. Ostatecznie komendantce skromniutkiego kontyngentu, phm. Oldze Wesołowskiej, udało się wszystko okiełznać i… ruszyliśmy. Nie mogąc w to uwierzyć.
Z samolotu wysiedliśmy 17 sierpnia między 3 a 4 rano. Było już jasno, słońce wspinało się w piękny sposób – na niebie można było dostrzec całą paletę ciepłych barw. Zachłysnęliśmy się tym widokiem i nie odrywaliśmy od niego oczu. Dopiero po trzech dniach dotarło do nas, że tak właśnie wyglądają tu wschody i zachody słońca – zawsze widowiskowo. To uczucie zachwytu nad naturą i w ogóle malowniczością Islandii towarzyszyło nam już do końca. W ciągu pierwszych trzech dni zwiedzaliśmy Reykjavik. Kiedy do niego dojechałam, pomyślałam: „Boże, to miasto nie żyje!”. Wokół niemal nie ma ludzi, samochody – wyłącznie te stojące na parkingu, sklepy zamykane o 18, a w weekendy w ogóle nieotwierane… À propos sklepów – warto przyjrzeć się wystawom. Są ni mniej, ni więcej – zaskakujące. Po czym poznać restaurację? Po tym, że na wystawie stoi wielki czarny koń. Sklep z ubraniami? To tam, gdzie widać regały z książkami. Poszukujesz talerzy czy przyborów kuchennych? Szukaj wystawy z owcami. Nie udało mi się jeszcze odnaleźć klucza do rozumienia tych wystaw, o ile taki w ogóle istnieje, jednak ta przewrotność dodaje zakupom smaczku. Na mieszkańców stolicy składają się same ciekawe osobowości. Mam na myśli każdego, kogo spotkałam na ulicy – swoista rewia dziwacznej mody. Islandczycy chyba raczej unikają najnowszych trendów. Muszą też stawiać na wygodne buty, potrzebne im do spacerów. Siedząc około godziny na ławce przy jednej z głównych ulic, zauważyłam, że te same osoby minęły mnie jakieś cztery razy. Tak samo było z samochodami: zapamiętywałam je po głośnej muzyce, okrzykach pasażerów czy po prostu wyjątkowych modelach (niestety, jako kobieta umiem powiedzieć jedynie, jaki miały kolor). Może nawet nie dziwię się tak chętnie uprawianym wędrówkom. Ulice miasta są schludne i czyste, o nieco zimnej architekturze, jednak ciekawe na swój sposób – mają ten nieuchwytny urok. Podobnie ludzie (tak nielicznie występujący poza centrum), dla których wszystko jest „take it easy” – zwykle powolni i niczym się nieprzejmujący. Drepczą sobie po tych dywanach rozwiniętej trawy i wszystko jest OK. Ostatniego dnia przed zlotem wybraliśmy się na Błękitną Lagunę, by zażyć ponoć uzdrowicielskiej kąpieli w gorących wodach. Nie ma to jak obóz zahaczający o SPA.
Sam zlot rozpoczął się Ceremonią Otwarcia, gdy po raz pierwszy spotkały się trzy tysiące uczestników. Jednak zaraz po otwarciu podzieliliśmy się na wybrane wcześniej trasy i ruszyliśmy w drogę. Nasz patrol, wraz ze skautami z Niemiec, Norwegii, Kanady, Szwajcarii i Francji, wybrał trasę związaną z eksploracją jaskiń. Niestety, nie potrafię wymówić/zapisać/zapamiętać ich nazw. O ile jakieś mają, bo większość z nich wynajdowaliśmy za pomocą GPS-a – były małe, niskie i ciasne. Odwiedziliśmy także jedną większą: dość długą, bo miała około kilometra (i jedno wyjście, więc drugi kilometr z powrotem). Jej pokonanie stanowi według mnie wyczyn – w środku było zimno, mokro, leżał śnieg i topniał lód, wnętrze składało się z wielkich i małych głazów, które ostrością przypominały najwyższej klasy sztylet, wiele z nich się ruszało, co groziło powykręcaniem stawów lub upadkiem w jakąś przepaść, mniejszą czy większą – nie chcę wiedzieć. W każdym razie chodzenie po jaskini przypominało wspinaczkę na jakąś wyjątkowo wredną górę (czasem wspinanie zamieniało się w czołganie, skakanie i co tylko jeszcze ludzkie ciało potrafi). Żadna marka tam nie ocaleje. Jeśli ktoś z was wpadnie kiedyś na tak genialny pomysł, że zechce zmierzyć się z islandzkimi jaskiniami, niech zapamięta – należy wziąć najgorsze ubrania, najtwardsze buty za kostkę, ochraniacze na wszystko, co się da, kask, czołówkę i dobre rękawice, które nie przetrą się na głazach, a także podczas ewentualnego zjazdu na linach. I dużo prowiantu.
Po czterodniowej trasie udaliśmy się do skautowego ośrodka Althingi, gdzie spotkali się wszyscy uczestnicy Roverway’a. W ciągu czterech dni uczestniczyliśmy w najrozmaitszych zajęciach związanych z różnymi dziedzinami – nauką, sportem, ekologią czy historią… wikingów. Ogromną popularnością cieszyły się zajęcia sportowe: kajaki, wspinaczka czy triatlon. Nie mniejszym zainteresowaniem mógł się pochwalić także blok programowy Arty Party – miejsce, gdzie wybieraliśmy się na masaż, tatuaże z henny czy tym podobne zabiegi. Dużo osób odwiedzało namiot naukowy, by robić symulacje wybuchów wulkanów oraz badać jak najbardziej prawdziwe serca i nerki. Każdy również chciał spróbować baraniny i wieloryba oraz islandzkich słodyczy z dodatkiem lukrecji. Jeden dzień zlotu był zarezerwowany na International Carnival Day, podczas którego każdy kraj mógł przygotować własne stoisko i zaprezentować się innym. Przy okazji udało nam się spotkać znajomych z Bułgarii, których poznaliśmy na Roverway’u trzy lata temu we Włoszech. Wieczorami, gdy w miejscach programowych robiło się cicho, do życia budziły się tawerny i czeska herbaciarnia, która biła rekordy popularności. Mroźne wieczory spędzaliśmy przy ogniskach, na koncertach, konkursach karaoke czy – chciałoby się powiedzieć – najzwyklejszych śpiewankach, które jednak nabierały czaru, gdy słychać było gitarę, skrzypce, bębny… W takich chwilach łączył nas jeden, najpiękniejszy chyba język – muzyka. Roverway zakończył się oficjalną ceremonią 28 sierpnia. Nam jednak zostało jeszcze trochę czasu, by nacieszyć się Islandią.
Ostatnie trzy dni zarezerwowaliśmy dla górskich wędrówek po paśmie górskim o w miarę łatwej nazwie – Henglli. Zapragnęliśmy je przejść, by dotrzeć do gorących źródeł i małych gejzerów. Czekały na nas na końcu wędrówki, by potem pozwolić nam wrócić tą samą drogą. Dwa razy więc musieliśmy pokonać siedem szczytów i dość ostre zejścia do źródeł. Buty były już tak wyniszczone wojażami, że w sumie pakowaliśmy się w największe błoto i wchodziliśmy do rzek bez większego wzruszenia. Poza trudnym terenem, oznaczającym wędrówkę po kamieniach lub miękkim mchu, w którym zapadają się nogi (zapadały się też w niespodziewane dziury, których niestety nie było widać), szło się dość łatwo – nie potrzeba było map i nie istniało ryzyko zgubienia się. Bo na Islandii niewiele jest drzew, a w górach wcale. Szlak wytyczony jest słupkami, które widać z bardzo dużych odległości. Idą jak w mordę strzelił.
Mimo że przyroda nie jest bardzo zróżnicowana, to widoki są zabójcze. Może piękno tkwi właśnie w prostocie? Na szlaku nie spotkaliśmy żywego ducha, jednak góry zdawały się tętnić życiem: beczenie dzikich baranów, syczenie gejzerów, bulgotanie w strumieniu wrzącej wody, śpiew ptaków, chlupotanie wody pod stopami, szum trawy kołysanej wiatrem… I słońce – spoglądające spoza niskich chmur, kładące ostatni szlif na tym bajkowym obrazku. Po przyłożeniu ucha do ziemi było słuchać szum wody pod nią płynącej, a głazy przy ciepłych strumieniach zapraszały wręcz do wygodnego siedzenia. Dlatego warto pojechać na Islandię. Nie dla Błękitnej Laguny (która oczywiście robi wrażenie, ale nie ma nic z dzikości i tajemniczości), nie dla Reykjaviku i nie dla dziwnej pogody – lecz dla piękna, z którym jesteś sam na sam lub z przyjaciółmi, którzy dodają ci sił, by iść, iść, dać się porwać naturze i zapomnieć, że istnieje doczesność, że musisz wrócić, że telefon dzwoni, a e-maile wypełniają skrzynkę odbiorczą. Stajesz samotnie na szczycie i liczysz się tylko ty i ten piękny świat, który cię otacza. I to jest relaks. I to są prawdziwe wakacje.
Dziękujemy wszystkim, którzy pomogli nam przygotować tak niesamowitą podróż! Patronom medialnym: serwisowi Polibuda.info i Akademickiemu Radiu Kampus, Marszałkowi Województwa Mazowieckiego – Adamowi Struzikowi, Burmistrzowi Gminy i Miasta Kozienice – Tomaszowi Śmietance, oraz sponsorom: Trans-Energo S.A. Radom, Elektrowni Kozienice S.A., Miastu i Gminie Kozienice oraz Urzędowi Marszałkowskiemu Województwa Mazowieckiemu.