U Najwyższego

Archiwum / Marta Szewczuk / 19.01.2011

Nie mogliśmy tego przegapić. Choć betonowy Jezus Chrystus będzie stał w Świebodzinie pewnie bardzo długo, to lepiej – na wszelki wypadek – jak najszybciej to przeżyć. Emocji było dużo. Bo było bosko.

A było tak. Spotkaliśmy się w pociągu w Poznaniu i nie przeszkadzało nam piećdziesięsiominutowe opóźnienie, bowiem natchnięci byliśmy myślą o rychłym spotkaniu z Jezusem. Słyszeliśmy, że jest boski. Jechaliśmy wśród gór i dolin (prawie) i filozoficznie podchodząc do sprawy próbowaliśmy określić konsekwencje zbliżającego się przeżycia. Jak to wpłynie na nasze dalsze losy? Co się zmieni? Co się przewartościuje? Co zrozumiemy? A może właśnie zupełnie się pogubimy? Jak te owieczki…

W Świebodzinie już na peronie poczuliśmy powiew zbawienia. Po to tu zresztą przyjechaliśmy (między innymi) – żeby grzechy zostały nam odpuszczone, żeby trafił nas grom z jasnego nieba, który zaświeci w naszych głowach myśl: „Oto jest życie”. Szliśmy białymi ulicami napawając się tym miejscem i coraz więcej było w nas niecierpliwości. Niesamowita radość przeplatała się z niepewnością; drżeliśmy ze szczęścia, drżeliśmy z lęku. Miało się wydarzyć coś dużego, a my nie wiedzieliśmy, czy jesteśmy na to gotowi. Od spotkania z Nim dzieliły nas jeszcze Ważne Sprawy, które – zupełnie przypadkowo – musieliśmy załatwić w polskim Rio de Janeiro. Ważne Sprawy zajęły Dość Dużo Czasu, więc ślady od niecierpliwych paznokci wbijanych w dłonie już niemal krwawiły. Radość rosła, niepewność rosła; byliśmy w jakimś dziwnym śnie – dziwnym, ale boskim przecież.

Po załatwieniu Ważnych Spraw ruszyliśmy nieśmiało w stronę… właśnie, nie za bardzo wiedzieliśmy, w którą stronę mamy ruszyć, więc obraliśmy Jakikolwiek Kierunek, bo podobno w tym mieście wszystkie drogi prowadzą do Chrystusa. W końcu wezwaliśmy taksówkę (spodnie na kolanach kompletnie by przesiąkły, a o chorobę nietrudno) i mieliśmy nadzieję, że będzie do nas jechać jak najdłużej (niepewność, niepewność chwili, która miała nastąpić!), a jednocześnie jak najkrócej (ach, Wielka Chwila była tuż-tuż!). Pan Taksówkarz zaprosił nas miłosiernym gestem do środka, rozsiedliśmy się skromnie, zdziwił nas odświeżacz powietrza w kształcie choinki dyndający wesoło, bowiem innego symbolu się spodziewaliśmy, lecz zbyt natchnieni byliśmy, by się oburzać błahostkami. Jechaliśmy przez pola i lasy (prawie), aż oczom naszym, w oddali, ukazał się On.

Właściwie widzieliśmy tylko połyskującą koronę, bo cały był tak biały, że od nieba i śniegu nie mógł być odróżnion.  Nie było jednak ważne ile widzimy – czuliśmy Jego obecność, czuliśmy nadchodzenie chwili. Pan Taksówkarz równie miłosiernym gestem jak uprzednio przyjął zapłatę i pożegnał nas niemalże znak krzyża kreśląc w błogosławionym powietrzu.

Teraz już widzieliśmy Go dokładnie, prawie w pełnej krasie, bo jednak nieco za mgłą. Mgła spowiła go celowo, aby oczy śmiertelnika nie napłynęły łzami w pierwszej chwili spotkania. Zaczęliśmy kroczyć, wciąż niepewnie, jednak mimo wszystko nie mogąc się już doczekać.

Czekała nas jeszcze dość daleka droga, przez zaspy i wyboje, ku górze, bo przecież na górze został wzniesiony, by panować nad miastem i być bliżej nieba. Uważnie stąpaliśmy, noga za nogą, bowiem każdy krok zbliżał nas do momentu, na który czekaliśmy i na który czekać powinni wszyscy.

W końcu dotarliśmy najbliżej jak się dało (a zbyt blisko się nie dało, niestety) i wyciągając ku niemu raz ręce, a raz aparat, błogostan czuliśmy niebotyczny. Napawaliśmy się chwilą. Właściwie nie było takiej rzeczy, którą byśmy się nie mogli wtedy napawać. Nie, nie płakaliśmy, łzy zamarzłyby nam na policzkach zanim dotknęłyby cudownej – w tym miejscu – ziemi. Postanowiliśmy obejść Zbawcę 33 razy dookoła, żeby uświęcić, lecz niestety Ręka Boska (czyli parkan) nam na to nie pozwoliła.

Chodziliśmy tam, gdzie jeszcze nikt nie chodził (przynajmniej tego dnia), stąpaliśmy po dziewiczym śniegu i zapadaliśmy się w nim po kolana. Wtedy czuliśmy się, jakbyśmy klękali przed Najwyższym (słowo to, proszę zauważyć, ma tu podwójne znaczenie). Gdzie nie staliśmy, z którego miejsca nie robiliśmy Mu zdjęcia, On na nas zerkał, ramiona ku nam rozkładał i otulał nas namiastką zbawienia, czuliśmy to. Czuliśmy, prawda? A on pozostawał w swojej chwale.

Uciecha przeogromna musiała kiedyś dobiec końca, musieliśmy zostawić trochę zbawienia dla innych wiernych podążających w stronę Cudu. Pożegnaliśmy się (lub przeżegnaliśmy, już nie pamiętam z tych emocji) i zaczęliśmy schodzić w dół, już wolniej, nieco jakby posmutniali. Noga ciągnęła się za nogą, ciężko tak dostąpić zaszczytu, a potem wychodzić z tego blasku i odsuwać się w szarą rzeczywistość, powracać ku dolinom ludzkich niedoli. Tam było tak, jakbyśmy nieba odrobinę uszczknęli. Ten skrawek nosić możemy w sercach, jednak Jezus z Betonu to Jezus namacalny, zostać by się chciało, na wieki wieków!

I odeszliśmy w siną dal, a wszędzie było biało i biało…

(A tak Bogiem a prawdą, że się tak wyrażę, ten w Rio jest sto razy lepszy – zerka na przepiękne miasto z przepięknej góry, a ten „nasz” widzi tylko nudne TESCO 24 h i pustkę.)