Urbi et silvi
Wychowanie w lesie w celu lepszego funkcjonowania w mieście to jeden z wielu pozornych paradoksów skautingu. I być może jedno z przyczyn tak wielkiego sukcesu naszego ruchu. Pisał o tym nasz założyciel – nie wyobrażał sobie skautingu bez kontaktu z przyrodą, jednak przestrzegał przed zbytnią ucieczką w dzicz i wyalienowaniem się ze społeczeństwa…
No właśnie. Harcerz często gubi się… w dżungli miasta.
W lesie radzimy sobie całkiem nieźle. W końcu wszystko tu takie swojskie i poukładane. Nauczymy się rozpoznawać drzewa, rozpoznawać ptaki po śpiewie, wyznaczać kierunki świata, czy rozpalać ogień. Pamiętam czas, kiedy moje życie polegało na liczeniu czasu od wakacji do wakacji, a właściwie od obozu do obozu. Niezmiennie i nieodwołalnie – prawie 30 dni w zupełnej dziczy, od kwaterki do samego wyjazdu. Ucieczka od rzeczywistości, plecak pełen jakże przydatnych rzeczy – od niezawodnego „Opinela” po linkę do wyplatania pryczy. Tam, w lesie wszystko prostsze. Zastępy, podobozy, zgrupowanie, rytm wyznaczany przez trzy posiłki, podwieczorek i warty. I służbę w kuchni!
Ale to tylko 30 z 365 dni w roku. Oczywiście dochodzą do tego rajdy, biwaki śródroczne, może jakieś inne wypady do lasu. Ale… to ciągle mniejszość. Żeby wszyscy dobrze mnie zrozumieli – mniejszość, bez której nie wyobrażam sobie harcerskiego życia. Mniejszość potrzebna harcerstwu jak woda spragnionemu i jak miód niedźwiedziowi :) Ale mniejszość.
Większość naszego życia – powiem harcerskiego, bo przecież „całym życiem”, spędzamy w mieście. I w tym mieście trochę się gubimy.
A przecież rozwój społeczny – symbolizowany przez jedno z polan wędrowniczej watry, to jedna z ważniejszych spraw w naszym ruchu. Tym ważniejsza im bliżej jesteśmy wkroczenia w dorosłość. Co z tego, że świetnie wbijamy gwoździe, że potrafimy bezszelestnie podchodzić podobóz i rozpalić ogień po deszczu, skoro nie znamy podstawowych zasad savoir vivru, a w mieście chodzimy ubrani jak ostatnie fleje. Ile razy można spotkać się z opinią, że „harcerze śmierdzą”… Prawdziwa historia, Wędrownicza Watra 2005, Bieszczady. Grupka harcerzy w sklepie, smród potu w całym sklepie. Bądźmy szczerzy – smród niemycia od kilku dni. I komentarze klientów w sklepie – „no tak, harcerze”. Nasz leśny harcerz to często osoba będąca zupełnym kontestatorem miasta, dla którego wszystko poza rockiem i poezją śpiewaną to „disco”, każda osoba mająca na sobie ubranie o ilości kolorów większej niż 3 to dresiarz i lanser.
Oczywiście kontestacja mainstreamu, dodajmy – świadoma, nie jest zła sama w sobie. Można być w OFFie, można być świadomym konsumentem i obywatelem. Ale często niestety to po prostu alienacja społeczna.
Nawet nasz ubiór, choć przystosowany bardziej do warunków leśnych – zielony mundur, spodnie często w kamuflaż (przypominam – niezgodne z regulaminem :P) – używany jest przecież częściej w mieście. A wszelkie próby stworzenia kolekcji bardziej miejskiej nie cieszą się powszechnym zainteresowaniem. Oliwka, czarny, szary – najbardziej popularne kolory harcerskie.
Na koniec, żeby było jasne – jestem daleki od wyciągania harcerstwa z lasu. Wręcz przeciwnie, jako zagorzały woodcrafter namawiam gorąco do częstych wyjazdów w góry, do lasu, czy na jeziora. Sam uwielbiam budzić się na własnoręcznie wyplecionej pryczy i czuć zapach brezentu rozgrzanego przez poranne słońce.
Natomiast zdaję sobie sprawę, że my – harcerze – żyjemy w warunkach cywilizowanych. W miastach, miasteczkach. Także na wsiach, choć urbanizacja postępuje w bardzo szybkim tempie. I chyba trochę w tym mieście z naszym harcerstwem się gubimy. A może znowu mi się to wydaje?
hm. Michał Górecki – komisarz zagraniczny ZHP, wieloletni członek a obecnie współpracownik Zespołu Wędrowniczego Wydziału Metodycznego GK ZHP, naczelny ogniomistrz serwisu Łatwopalni. Od niedawna drużynowy 64 Warszawskiej Drużyny Wędrowniczej „Everest”.