W kraju Andrzeja Stasiuka

Archiwum / 05.11.2009

W swojej najnowszej powieści Andrzej Stasiuk tworzy świat, o jakim pewnie zawsze marzył – to świat, w którym ludzi przytłacza sama myśl o melancholii krajobrazu. I krajobraz, w którym powietrze, woda i ziemia mają ten sam kolor.

 

 

Od samego początku miałem z tą książką kilka problemów. Pierwszy był taki, że proza fabularna nie jest moim ulubionym gatunkiem literackim. O wiele bardziej trafia do mnie literatura faktu czy esej podróżniczy – coś, w czym akurat Andrzej Stasiuk osiągnął poziom absolutnie mistrzowski. W „Jadąc do Babadag”, „Fado”, „Dojczland” czy „Dukli” pisał o świecie tak, jak ja często go widzę. Tyle że w odróżnieniu ode mnie ten pisarz zawsze znajdował najlepsze słowa, by nazwać to, co widzi. Oczywiście czytałem powieści i dramaty Andrzeja Stasiuka, jednak nie trafiały one do mnie tak, jak jego impresje z podróży. Drugi mój problem był taki, że właśnie takich impresji się spodziewałem. Niebezpodstawnie! W grudniu ubiegłego roku w „Tygodniku Powszechnym” ukazał się dość obszerny zapis z jego podróży na wschód. Z radością czytałem:

 

No więc stąd przyjeżdżały te pociągi na Wschodni w latach 70. Pokonywały osiem tysięcy kilometrów i stawały nocą na Wschodnim, by no właśnie co? Przywieźć trzech facetów w papachach, żeby sobie nakupili tych kryształów w sklepie obok wiaduktu? Za droga impreza, mimo wszystko za droga. Nikt nie czekał, nikt nie wsiadał. No więc pewnie na pokuszenie były te wagony wysyłane. Żebym zatęsknił, żebym poczuł zapach tej przestrzeni, do której dusze i serca mieszkańców, pożal się Boże, kraików na zachód od Bugu miały się wyrywać niczym lemingi w odmęty.
Tymczasem ja miałem w domu ruską łódkę na baterię. Zrobiona była z plastiku i gdy się ją puściło na głębszą kałużę, pływała w kółko. W lewo albo w prawo. Pamiętam ją dobrze, ponieważ to była pierwsza ruska rzecz, jaką miałem na własność. Terkotała i zataczała kółka. Dobrze ją pamiętam. Była szara i miała coś różowego jak z mięsa. Ledwo wydobyte kształty, ledwo uformowane, kadłub jeszcze jako tako, bo jednak musiał pływać, ciąć wodę i nie wywracać się, ale nadbudówka to już była inżynieria specjalnej troski. Klocek z ledwo zaznaczonymi kształtami nie wiadomo czego. Jakby robili to po ciemku. Miało pływać, więc pływało. Reszta nie miała znaczenia, była niepotrzebna. Idealiści!

 

Tak, według wszelkich moich urojonych założeń, Stasiuk następną książkę miał napisać o wschodzie. Gdy więc ukazał się „Taksim”, powieść o ludziach żyjących na południowym wschodzie, poczułem się nieco rozczarowany.

Trzeci mój problem z „Taksimem” polegał na tym, co przeczytałem w wywiadach, jakich Stasiuk udzielił na okoliczność ukazania się tej książki. Pierwszy był w Lampie i – nie bójmy się tego powiedzieć – pisarz nie mówi tam zbyt mądrze. Pewnie w znacznej mierze dlatego, że dziennikarz całkiem niemądrze, bez ładu i składu zadawał pytania. Z tym wywiadem miałem jeszcze taki kłopot, że po zapoznaniu się z nim zupełnie straciłem ochotę na czytanie książki. Rozmowa jest bowiem wystarczająco długa (by nie powiedzieć za długa), aby dokładnie objaśnić czytelnikom, „co autor miał na myśli”. A do tego wszystkiego Stasiuk raz jeszcze kusi tym wschodem:
 

Jednak z tą Rosją masz więcej wspólnego (…). Rumunia jest egzotyką, a Rosja jest swojskością. To jest wstrząsające, przejechałeś siedem tysięcy kilometrów i czujesz się, kurwa, jak w Siedlcach. Wysiadasz z samolotu w Irkucku i nic nie jest w stanie cię zaskoczyć, ponieważ wszystko znasz: architekturę, twarze, gesty. Chociaż na ulicy dużo jest Buriatów i Chińczyków, to w materii cywilizacyjnej – Siedlce, Sokołów Podlaski.

 

W następnym wywiadach było już nieco lepiej, ale jak to w tym starym kawale – niesmak pozostał. Tak więc na wskroś rozdarty przystąpiłem do lektury „Taksimu”. I zakochałem się w tej książce tak, jak w poprzednich Stasiukowych bajaniach. Jeśli ktoś liczy na wartką akcję, nieoczekiwane jej zwroty, zaskakujące zakończenie i wyjaśnienie wszystkich zagadek, niech jednak za lekturę tej książki się nie bierze. Moim skromnym zdaniem autor w końcu znalazł złoty środek między swoim podróżniczym esejem a powieścią. Podróż po Polsce, Słowacji, Rumunii i Węgrzech dwóch handlarzy odzieżą używaną jest tylko pretekstem do przyglądania się światu pogrążonemu w beznadziejnej wręcz melancholii.

Żeby jednak zrozumieć świat wykreowany przez Stasiuka, trzeba przeczytać wcześniejsze jego książki. Bo pisarz stworzył swoje własne państwo, w którym kiedyś rozpoczęte historie znajdują tutaj swój dalszy ciąg bądź też pobrzmiewają tylko echem. Sam narrator łudząco przypomina tego, którego losy śledzić można było w powieści „Dziewięć”. W „Taksim” bohaterowie piją wódkę u Janka Zaltywoja – bohatera „Opowieści galicyjskich”. W karczmie opowiada się o zdarzeniu identycznym z tym, jakie szczegółowo opisał Stasiuk w „Białym Kruku”. Sama praca głównych bohaterów przypomina tę, jaką wykonuje Heniek, bohater jednego z opowiadań tomiku „Zima”. I jeszcze ta geografia: Medziborie opanowane przez lunapark to przecież nic innego jak słowackie Miedzilaborce, rodzinna wieś Andy’ego Warhola, w której rolę przystanków autobusowych pełnią wielkie puszki zupy Campbell. A opuszczone przejście graniczne opanowane przez Cyganów? Czyż nie jest łudząco podobne do przejścia w Koniecznej, które po zniknięciu granic zarasta krzakami? Stasiuk zna te miejsca i choć nadaje im swoje nazwy, to stosuje prawdziwą geografię. W Medziboriu stacja jest dokładnie tam, gdzie w Medzilaborcach. A „na wzgórzu po lewej” bieli się cerkiew. Jest nawet muzeum, choć czytelnik „Taksimu” musi się domyślać, komu jest ono poświęcone. Różnica polega jednak na tym, że na kartach tej powieści Stasiuk rysuje świat takim, jakim chciałby go widzieć – obecność Cyganów na przejściu granicznym jest wszak wyrazem jego wieloletniej fascynacji tymi ostatnimi nomadami Europy. Gdy czyta się ten fragment, trudno nie ulec przeświadczeniu, że Stasiukowi takie miejsca się po prostu marzą. Właśnie ta gra, którą autor wprowadził do „Taksimu”, obok emocjonalnych opisów krajobrazu jest chyba największą wartością tej książki. Jest jeszcze gorzki humor, który wyziera niemal z każdej strony powieści.

 

Minęliśmy Żłobiska. Na pustym Rynku stała wielka terenówka. Była tak ubłocona, że nie mogłem rozpoznać marki. Wokół kręciło się dwóch szczeniaków ubranych jak do filmu: zielone drelichy z dziesiątkami kieszeni, sznurowane glany do pół łydki, lustrzane okulary i kapelusze jak z Wietnamu czy innego Iraku. W każdym razie wyglądali na koneserów weekendowych wrażeń ekstremalnych. I też byli uszlajani w tym błocie, zadowoleni i tylko brak publiki musiał im trochę psuć humor, bo Żłobiska swoim zwyczajem łupały zza firanek. Przytruchtał kundel i naszczał im na koło. Tyle widziałem przez dziesięć sekund.

 

Ta książka, podobnie jak kilka poprzednich, jest bardziej impresją niż wyjaśnieniem czegokolwiek. Tym razem jednak impresja została tu wzmocniona fabułą. A mo