W poprzek Ameryki
Podczas wyprawy zdarzały się chwile trudne. Podjęte wtedy decyzje nie były łatwe. Uczucia złości mieszały się z bezradnością. Zdecydowanie częściej towarzyszyła mi jednak satysfakcja z przemierzenia każdego dnia większej ilości kilometrów.
Michał Witkiewicz – zdobywca Kolosa w 2003 i 2005 roku.
Swoją wędrówkę rozpoczynam w Chile, w niewielkim miasteczku Constitucion nad Pacyfikiem. Bajeczny widok uderzających z hukiem o skały fal psuje brud. Mieszkańcy nie bacząc na nic wrzucają do wody dosłownie wszystko. Z tego powodu postanawiam jak najszybciej opuścić osadę.
W stronę Andów
Zaraz za miasteczkiem przeprawiam się przez most na drugą stronę Rio Maule. To właśnie doliną tej rzeki będę podążać w kierunku miasta Talca. Z początku idzie się dość przyjemnie. Z czasem daje jednak o sobie znać ciężar mojego plecaka. Pod wieczór rozbijam obóz na niewielkiej półce skalnej. W dole wije się potężna i groźnie wyglądająca rzeka.
Dopiero kolejnego dnia mijam pierwszą osadę. Trzy rozsypujące się chaty wyglądają z pozoru na niezamieszkałe. W oddali słychać jednak jakieś krzyki. Postanawiam, nie czekając na rozwój wydarzeń, iść dalej. Wieczór zastaje mnie na stromym zboczu górskim porośniętym gęsto lasem. Z trudem udaje mi się znaleźć wolną przestrzeń na rozbicie namiotu.
Rankiem budzi mnie słońce. Nade mną częściowo zamglone szczyty Kordyliery Nadbrzeżnej, a poniżej szumiąca Rio Maule. Po kilku godzinach wędrówki cała dolina zasnuta jest już jednak groźnie wyglądającymi chmurami. Może oznaczać to tylko jedno. Będzie lać. Tak też się dzieje.
Pada aż do rana. Ulewa przynosi też zdecydowane ochłodzenie. Czas goni mnie jednak nieubłaganie. Trzeba iść dalej. Z każdym kilometrem stoki górskie stają się coraz bardziej łagodne. Z rzadka pojawiają się też pojedyncze chaty. Mieszkańcy okazują się bardzo przyjaźni. W jednej z wiosek dostaję na drogę kilka pomarańczy.
Pokonanie ostatnich kilometrów dzielących mnie od Talci zajmuje mi dwa dni. Przed miastem zalesione stoki ustępują stopniowo miejsca plantacjom winorośli. Z godziny na godzinę pada coraz mocniej. Wizja porządnego posiłku i spania jest jednak tak silna, że w strugach deszczu docieram późnym wieczorem do stolicy regionu Maule.
Talca to kilkadziesiąt prostopadle przecinających się ulic. W ciągu dnia sprawia jednak wrażenie metropolii. Ulice zapełniają się przekrzykującymi się handlarzami i przeciskającymi się między nimi ludźmi. Widać, że to centrum handlowe całego rejonu.
Krajobraz za miastem stanowią olbrzymie plantacje winorośli. W końcu z uprawy tej rośliny, a raczej z wyrabianego z niej wina, słynie ten region. Ponownie zaczyna padać. Idzie się coraz ciężej. Późnym popołudniem dochodzę w okolice niewielkiego miasteczka San Clemente. Tu, po przejściu przez ogrodzenie, na polu rozbijam namiot. Po chwili, pomimo ulewy, odwiedza mnie jeden z miejscowych pijaczków w nadziei zdobycia paru groszy. Kilka ostrych słów skutecznie zniechęca go do dłuższej wizyty. Ta sytuacja powoduje jednak, że w nocy, przy każdym mocniejszym podmuchu wiatru, budzę się.
Pomimo padającego deszczu z samego rana ruszam dalej. Po kilku godzinach deszcz ustaje. Dotychczas równinny teren staje się coraz bardziej pagórkowaty. Plantacje winorośli z czasem ustępują miejsca pastwiskom. Pod wieczór docieram w okolice zbiornika Colbun. Jestem wyczerpany. Spojrzawszy na mapę okazuje się, że pokonałem tego dnia najdłuższy jak dotychczas dystans – blisko 40 kilometrów.
Następnego dnia postanawiam pokonać podobny odcinek. Droga z początku biegnie wzdłuż olbrzymiego zbiornika retencyjnego. Z czasem wkracza w dolinę dobrze mi już znanej rzeki Maule. Ciężar plecaka znów daje znać o sobie. W końcu blisko 40 kilogramów to nie mało. Wieczorem docieram w okolice mostu przerzuconego przez rzekę. Tutaj staje kolejny obóz.
Z rana jakoś nie chce się wychodzić ze śpiwora. Na dworze jest pochmurno i mroźno. Dopiero około południa ruszam dalej. Po drodze mijam pojedyncze zabudowania rozrzucone wzdłuż drogi. Prawie przed każdym z nich widać bawiące się małe dzieci, które z zaciekawieniem przyglądają się mojej osobie. Zaraz po rozbiciu namiotu zaczyna padać śnieg.
Nad ranem prawie jednak nie widać skutków nocnych opadów. Wkoło nadal jest zielono. Zza chmur wyłaniają się ośnieżone szczyty. Niektóre z nich osiągają wysokość 4000 metrów. Dalsza droga wije się wzdłuż rzeki. Z każdym kilometrem dolina staje się coraz węższa.
Odwrót
Kolejny dzień przynosi zdecydowaną poprawę pogody. Pomimo słońca temperatura jednak nie przekracza 0 stopni. Przed południem docieram do La Miny, gdzie znajduje się chilijski punkt kontrolny. Carabinieros niezbyt chętnie godzą się na moją wędrówkę przez góry do Argentyny. Ostrzegają mnie, że niedawno zaginął tam człowiek. Proponują bym zostawił na posterunku plecak i rozejrzał się po okolicy, a potem wracał w dół doliny.
W pewnym momencie pojawia się jeden z miejscowych zaintrygowany pojawieniem się w maleńkiej wiosce samotnego wędrowca. Z jego słów wynika, że wyżej dolina zasypana jest kilkumetrową warstwą świeżego śniegu i nie da się przejść. To ostatecznie wpływa na moja decyzję. Bez porządnych rakiet śnieżnych i łączności wolę nie ryzykować. Postanawiam zawrócić. Szkoda, bo do przejścia pozostało mi zaledwie kilkadziesiąt kilometrów.
Los jest jednak dla mnie łaskawy. Policjanci wieczorem zwożą mnie jeepem w dół doliny. Tym sposobem oszczędzam kilka dni drogi. Po drodze zabieramy z wioski jeszcze krzepkiego staruszka. Ten proponuje mi nocleg u siebie w domu. Jest już noc, wiec nie odmawiam. Jego żona przygotowuje smakowity posiłek. Uczta trwa do późna. Podczas niej okazuje się, ze jeden z synów gospodarza rankiem jedzie samochodem do Talci. Mam wiec zapewniony nie tylko dach nad głową, ale i dalszy transport.
Ta sytuacja powoduje, że dalszą trasę postanawiam pokonać stopem. Przejechanie na drugą stronę Andów, do niewielkiej osady Barrancas, zajmuje mi kilka dni. Dalej droga kończy się i pozostaje tylko piesza wędrówka. Rozbijam więc obóz w pobliżu wioski.
Z rana czeka mnie niemiła niespodzianka. Woda, którą miałem ze sobą, zamarzła. Dopiero po pewnym czasie mogę przygotować śniadanie. To spowalnia nieco moment wędrówki. W końcu jednak ruszam. Nie przechodzę nawet kilometra, gdy zza krzaka wyskakuje przerażony zając. Niestety jest na tyle szybki, że zanim wyjmuję aparat, jest już zbyt daleko. Po kilku godzinach docieram do celu mojej wędrówki – Rio Barrancas, której doliną zamierzałem pierwotnie schodzić od przełęczy Pehuenche. Poziom wody jest na tyle wysoki, ze postanawiam przejść jeszcze kawałek w gorę jej biegu. Wieczorem rozbijam obóz na skraju doliny. W nocy okazuje się, że nie był to najlepszy pomysł. Wiatr jest tu tak silny, że łamie mi nadwyrężony przy poprzednich wyprawach maszt. Czeka mnie klejenie.
Mroźny poranek rekompensują przepiękne widoki otaczających mnie szczytów górskich. Szczególnie pięknie prezentuje się blisko pięciotysięczny wulkan Domuyo. Postanawiam wspiąć się na jeden z pobliskich wierzchołków by zrobić pamiątkowe zdjęcia. Wędrówka zajmuje mi ponad pół dnia. Pozostały czas wypełniają mi w całości przygotowania do spływu.
Rankiem szybko zwijam obóz i przenoszę bagaż w pobliże rzeki. Ostatnie upakowywanie, robienie zdjęć. W końcu płynę. Nurt jest bardzo silny. Przód pontonu podskakuje na wezbranych falach. Cały czas muszę uważać by się nie wywrócić. Momentami woda wręcz przelewa się nade mną.
Po kilku godzinach mijam most i ulokowane w jego pobliżu cztery domy. Mieszkańcy z zaciekawieniem przyglądają się mojej osobie. Dalej rzeka zaczyna się rozlewać szerszym korytem, a jej nurt jest jakby spokojniejszy. Przede mną wyłania się potężna, oblana słońcem dolina. To tu, z połączenia dwóch rzek (Barrancas i Grande), bierze swój początek Rio Colorado. Pomimo imponujących rozmiarów doliny sama rzeka nie jest taka szeroka. Jest jednak znacznie głębsza niż jej poprzedniczka. Dzięki temu zdecydowanie lepiej się nią płynie. Wieczorem, po rozbiciu obozu, okazuje się, że pokonałem tego dnia ponad 60 kilometrów. Tempo spływu pozytywnie mnie więc zaskakuje. Noc jest mroźna. Kilkakrotnie się budzę. W końcu sprawdzam termometr. Jest minus 16 stopni.
Słońce jest już wysoko w górze zanim rozpoczynam kolejny etap spływu. Cały czas trzyma mróz. Rzeka wije się szeroką doliną i tylko co jakiś czas jej nurt przegradzają zdradliwe skały. Zaskakuje mnie bogactwo tutejszego ptactwa, które odważnie podlatuje do pontonu. Wieczorem odczuwam skutki robienia zdjęć bez rękawiczek. Tracę częściowo czucie w palcach. Maści niewiele pomagają.
O krok od tragedii
Następny dzień przynosi nieznaczne ocieplenie. Zza niższych szczytów wyłania się potężny masyw Auca Mahuida. Rzeka toczy swe wody coraz szerszą doliną. Wkoło tylko dzikie ptactwo.
W pewnym momencie wyrastają przede mną skały przegradzające rzekę. Jest już za późno by dobić do brzegu i przenieść ponton. Silny nurt znosi mnie w kierunku głazów. Wpływam w kipiel. Przód pontonu wyskakuje w górę. Wir wciąga mnie pod wodę. Uderzam w skały. Czuję silny ból i przeszywające ciepło. Usiłuję wydostać się na powierzchnię. Nie wiem ile trwa ta walka o życie. W końcu udaje mi się jednak wypłynąć. Doganiam płynący ponton i przywiązany do niego bagaż. Ostatkiem sił wyciągam wszystko na brzeg i ściągam zakrwawione ubranie. Dopiero po chwili zmuszam się by opatrzyć nogi i ubrać cos na siebie. Na szczęście plecak jest nietknięty przez wodę. Silne środki przeciwbólowe pozwalają mi po jakimś czasie na rozbicie namiotu i rozłożenie przemoczonych rzeczy. Na noc przyklejam do ubrania kilka plastrów samorozgrzewających. Jakoś udaje mi się w końcu zasnąć.
Rankiem ból jest nieco słabszy. Dopiero teraz mogę oszacować straty. Jestem załamany. Okazuje się bowiem, że zniszczyłem sprzęt fotograficzny. Nurt porwał mi też kilka rzeczy. Mam wszystkiego dosyć. Spoglądam na mapę. Do najbliższej osady jest tylko kilkadziesiąt kilometrów. Do najbliższego miasteczka położonego nad rzeką ponad dwieście. Wieczorem podejmuję decyzję. Ze względu na poharatane nogi nie będę ryzykował pieszej wędrówki. Jutro spróbuję popłynąć dalej, w dół rzeki.
Dość dużo czasu mija zanim udaje mi się pozbierać wszystkie rzeczy i zwinąć obóz. Z kijka teleskopowego i przywiązanego do niego sandała tworzę coś przypominającego wiosło. W końcu ponownie jestem na wodzie. Bystry nurt chwilami wywołuje u mnie przerażenie. Często zatrzymuje się by ocenić z brzegu kolejne bystrza. Każde wyjście na ląd wywołuje jednak silny ból. Po kilkunastu kilometrach poddaję się. Nie mam siły by płynąć dalej. Nastrój poprawia mi nieco pogoda. Szkoda tylko, że nadal jest zimno. Nade mną wznoszą się pomarańczowe od zachodzącego słońca grzbiety górskie. Ten bajeczny widok wywołuje u mnie refleksje nad pięknem i wielkością sił natury. Dwa lata temu, wędrując przez wypalony słońcem step w Kazachstanie, marzyłem o wodzie. Teraz ta sama woda o mało co mnie nie pochłonęła.
Z nurtem Rio Colorado
Wstaję wczesnym rankiem. Muszę jednak czekać zanim z namiotu odtaje szron. Po pewnym czasie wypływam. Rzeka rozlewa się z każdym kilometrem szerszym korytem wytrącając tym samym swoją prędkość. Zza jednym z zakrętów ukazuje się w oddali dziwna budowla. Po kilku minutach, gdy dopływam do tego miejsca, okazuje się nią być most. Drewniane pale ledwo co trzymają nadwyrężoną konstrukcję. Wszystko to wygląda jakby za chwile miało runąć do wody. Z czasem zmienia się krajobraz. Nikną w oddali gdzieś góry. Niewielkie wzniesienia poprzedzielane są licznymi starorzeczami. Późnym popołudniem rozbijam obóz.
Kolejny dzień ponownie wita mnie słońcem. Bardzo rzadko pada tu deszcz. Skutkiem tego jest uboga szata roślinna. Zupełnie nie ma tu drzew. Po kilku godzinach, płynąc już dalej, zauważam sporego liska. Zaciekawiony przygląda się mojej osobie. Po południu pagórkowaty do tej pory krajobraz ponownie zastępują góry. Zmęczony postanawiam zrobić postój.
Bardzo szybko mija mi ta noc. Rankiem zdecydowanie lepiej się czuję. Ruszam dalej. Powoli przyzwyczajam się do rzeki. Oblany słońcem potężny masyw górski z czasem zaczyna zostawać w tyle. Po drugiej stronie cały czas ciągnie się niewysoki grzbiet. Na brzegach rzeki pojawia się bydło. To znak, że w pobliżu muszą mieszkać ludzie. Faktycznie, późnym popołudniem, zauważam w oddali mknącego na koniu pasterza. Najwyraźniej musi mnie obserwować, bo gdy zatrzymuję się by rozbić obóz, on wyrasta przede mną. Nieco różni się od telewizyjnego wizerunku gauczo. Nie ma żadnych ostróg u butów, a i kapelusz wygląda jakby inaczej. Cmoka na widok namiotu i buzującej butli z gazem. Nie może uwierzyć, że dotarłem tu od brzegów Pacyfiku. W końcu żegna się i niknie gdzieś w oddali.
Z rana psuje się pogoda. Pierwszy raz od kilku dni jest pochmurno. Na szczęście nie pada. Zaledwie godzinę zajmuje mi pokonanie odcinka do dużego, betonowego mostu przerzuconego nad rzeką. W górze mkną co jakiś czas załadowane ciężarówki. Wkoło zaczynają pojawiać się domostwa. Jednak dopiero po kilku godzinach docieram do kolonii Catriel. Z mapy wynika, że jest to kilkunastotysięczne miasteczko. Tu postanawiam zaopatrzyć się w niezbędny sprzęt. Na wszelki wypadek spuszczam powietrze z pontonu i chowam go pomiędzy olbrzymimi kępami rosnącej nad brzegiem trawy.
Centrum miasteczka wyznacza jedyna chyba betonowa ulica. To przy niej mieści się większość sklepów i punktów usługowych. Dość dużo czasu zajmuje mi poszukiwanie sklepu ze sprzętem fotograficznym. W końcu, gdy udaje mi się go znaleźć, czeka mnie niemiła niespodzianka. Szok cenowy. Za zwykły aparat kompaktowy muszę zapłacić dwukrotnie więcej niż w Polsce. Nie mam jednak wyboru.
Po zrobieniu niezbędnych zakupów wracam nad rzekę. Ponton jest cały. Jednak w pobliżu kręcą się jakieś dziwne typki. Nie czekając na reakcję z ich strony postanawiam szybko opuścić to miejsce. Pompuję powietrze do pontonu, by po chwili być już na rzece. Późnym wieczorem rozbijam obóz. Wypogadza się. Niebo rozświetlają tysiące gwiazd. W oddali widać światła miasteczka.
Szron jeszcze spowija kępy trawy, gdy ruszam dalej. Rzeka zaczyna rozlewać się na kilka mniejszych cieków. Chwilami ciężko jest się zorientować, który z nich jest jej głównym nurtem. Mijam niewielki most. W oddali widać pracujące wieże wiertnicze. Krajobraz nie jest za ciekawy. Zaczyna robić się prawie zupełnie płasko.
Kolejny dzień przynosi nieznaczne ocieplenie. Rzeka nadal prowadzi swe wody kilkoma korytami. W pewnym momencie wpływam w jedno z nich. Nurt z czasem zaczyna być coraz słabszy. W końcu prawie stoję w miejscu. Oznacza to tylko jedno. Właściwy nurt jest gdzieś w pobliżu. Muszę przenieść więc ponton.
Wędrówka, po spękanej od słońca ziemi, na szczęście nie trwa długo. Docieram nad cos w rodzaju kanału. Nurt jest tu bardzo szybki. Dopiero po pewnym czasie orientuję się, że teren po którym się poruszam to spuszczony zbiornik retencyjny, który miałem mijać po drodze. W ostatniej chwili udaje mi się uniknąć kolejnej wywrotki. Kanał kończy się bowiem kaskadą. W pobliżu widać kilkanaście domostw.
U wrót Atlantyku
Kolejne dni niewiele różnią się od siebie. Krajobraz staje się bardzo monotonny. Wkoło tylko olbrzymie trawy pampasowe i pojedyncze drzewa rosnące na podmokłym brzegu. Rzeka z każdym kilometrem traci na szybkości. Brak kontaktu z ludźmi wywołuje z czasem tęsknotę za krajem i najbliższymi. Jedyną rozrywką staje się wertowanie kolejny raz słownika. Po kilku tygodniach zasób mojego słownictwa jest na tyle duży, że pozwala na swobodne konwersacje. Można więc śmiało powiedzieć, że podróże kształcą.
Po ponad trzech tygodniach spędzonych w pontonie osiągam cel mojej wyprawy. Niewielkie miasteczko Pedro Luro położone w delcie rzeki Colorado sprawia wrażenie wymarłego. Gospodarstwo, obok którego rozbijam mój ostatni obóz, okazuje się być niezamieszkałe. Mimo szczerych chęci obdarowania kogoś pontonem i innymi zbędnymi rzeczami nie mam jak tego uczynić. Po chwili namysłu i umieszczeniu na pontonie pamiątkowego wpisu decyduję się na pozostawienie ekwipunku na brzegu.
Wracam do kraju. A do Ameryki – na pewno jeszcze przyjadę. Powraca się przecież do miejsc, które się kocha…
Michał Witkiewicz – 29 lat, asystent w Katedrze Geografii Ekonomicznej Uniwersytetu Gdańskiego, Członek wielu organizacji naukowych i podróżniczych (m.in. National Geographic Society). Autor kilkudziesięciu pozycji o tematyce podróżniczej, dziennikarz magazynu turystycznego „Poznaj Świat”, a także fotograf współpracujący z wydawnictwami prasowymi i edukacyjnymi. Przemierzył większość krajów europejskich, ponad połowę Azji, kraje Afryki, Ameryki Północnej i Południowej. Dwukrotnie – w 2003 r. za wyprawę Euroazja i w 2005 r. za Transaemerica Expedition – uhonorowany wyróżnieniem w konkursie KOLOSY – najbardziej prestiżowej nagrodzie w środowisku polskich eksploratorów i zdobywców.