W samym środku Alp
Siedzę w samolocie i oglądam przez okno ośnieżone szczyty Alp. Wracam z trzeciego spotkania członków europejskich zespołów wędrowniczych, które w tym roku odbyło się w Kanderstegu, w Szwajcarii. Przypomina mi się, jak dwa lata temu dość niespodziewanie leciałem właśnie do Kanderstegu. I to o tym ośrodku, a nie o Rovernetach chciałbym dzisiaj napisać.
Był czerwiec, kiedy dość niespodziewanie wpadł mi w ręce dokument zapraszający przedstawiciela ZHP na zjazd stowarzyszenia KISC – Kandersteg International Scout Centre. O ośrodku trochę wiedziałem, głównie tyle, że osoby, które tam były, nie potrafiły przestać o nim mówić. Wspaniały, bajeczny, uroczy. Jako że od dłuższego czasu nie było na zjazdach polskich przedstawicieli, a ja pełniłem zaszczytną funkcję komisarza zagranicznego ZHP, zdecydowałem się tam pojechać.
Kandersteg, jaki pamiętam z czerwca 2006, był zupełnie inny niż ten, który zobaczyłem w tym roku. Czerwiec a kwiecień w Alpach to dwa światy. Przyjechałem wtedy jakoś w nocy, około 2.00. Zalogowałem się do pokoju, owinąłem w prześcieradło i dwa koce (ludzie czemu tylko u nas istnieją kołdry?? ) i poszedłem smacznie spać. Rano obudziłem się, przeciągnąłem, wyjrzałem za okno… i zamarłem. Za oknem, ale nie w oddali, zaraz za oknem, po drugiej stronie drogi ujrzałem gigantyczną górską ścianę, tak wielką, że musiałem wychylić się, żeby zobaczyć jej szczyt. Obróciłem głowę w bok i oczom moim ukazał się widok rodem z reklamy Milki. Aż do tej pory myślałem, że te widoki są generowane komputerowo, ale uwierzcie mi, Kandersteg leży właśnie w takiej okolicy – w środku Alp. Kiedy piszę w środku, mam na myśli W ŚRODKU, nie gdzieś tam z widokiem na Alpy. Ze wszystkich stron otaczają go góry rodem z opakowań czekolady. Prawdziwe Alpy!
W tym roku jednak nie zastałem rozświetlonych słońcem trawiastych polan, tylko śnieg, śnieg i śnieg… Całe szczęście, drugiego dnia część z niego stopniała, tak abym mógł zrobić kilka zdjęć i żeby dwa dni później przybyło go dwa razy tyle…
No dobra, piąty akapit, a ja nie napisałem ani słowa o ośrodku. A jest o czym pisać. Zacznijmy od tego, że istnieje już 75 lat i że jest pomysłem nikogo innego, tylko samego Roberta Baden Powella. Pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy po wejściu do budynku to chusty. Są tu ich tysiące. Są powieszone na ścianach, podwieszone pod sufitem . Dzięki temu jest bardzo kolorowo i przede wszystkim czujesz się jak w ośrodku skautowym, a nie w ośrodku, w którym skauci bywają, gdy nie ma tu innych gości. No cóż, takie położenie i międzynarodowy status ośrodka powoduje, że mogą sobie pozwolić na totalnie skautowy charakter. Całość zbudowana jest z drewna, ale niech was nie zmyli ten rustykalny charakter – wszystkie ściany odizolowane są matą przeciwpożarową, do dyspozycji są bardzo czyste i higieniczne łazienki, a wszystkie światła na korytarzach włączane są fotokomórką.
Drugą rzeczą, którą zauważycie, są różowe bluzy i t-shirty obsługi ośrodka. Są to „pinkies” – młodzi ludzie, którzy przyjeżdżają tu z całego świata, pracują w zamian za możliwość mieszkania pośrodku Alp, zyskania nowych przyjaźni i dostania niewielkiego kieszonkowego na swoje potrzeby. Polaków niestety w historii ośrodka było niewielu, a szkoda, bo to na pewno niesamowita przygoda (więcej o tym na końcu).
Cały ośrodek należy do fundacji, natomiast zarządza nim stowarzyszenie KISC, do którego mogą należeć osoby prywatne i organizacje skautowe. Co dwa lata odbywa się zjazd, co cztery lata wybierane są nowe władze, które zatrudniają dyrektora generalnego ośrodka – jedyną osobę, która dostaje za to normalną pensję.
Ponieważ w ośrodku pracują wolontariusze, a nie etatowi pracownicy, całość zorganizowana jest tak, aby nie utrudniać im życia – po harcersku. Po każdym posiłku wyrzucamy resztki (segregując je), wrzucamy sztućce do przygotowanego kubełka i odstawiamy brudne naczynia. Potem bierzemy zmywak, czyścimy po sobie stół i podajemy nowe sztućce dla osoby która będzie jadła po nas.
Po opuszczeniu pokoju zrzucamy swoją pościel prosto do pralni, a następnie odkurzamy pokój i zmywamy go mopem.
Oprócz głównego budynku mamy do dyspozycji pole namiotowe oraz bogatą ofertę programową ośrodka – od raftingu, przez wycieczki w góry i inne atrakcje.
Ok, większość z was pomyśli teraz „no dobra, po co on to pisze, był kilka razy, powoził się, to i tak nie dla nas” Otóż nie moi drodzy. Oto co Ty możesz uczynić, aby znaleźć się w tym pięknym miejscu.
Po pierwsze, możesz tu po prostu przyjechać. Samolot to najdroższa opcja, ok. 800 zł w dwie strony (do Zurychu), potem pociąg (2h) to ok. 150 zł. Można przyjechać pociągiem – nocny sypialny EuroExpress oraz krótkie połączenie pociągiem podmiejskim. I trzecia – najtańsza opcja – to samochód. Przy pięciu osobach to jakieś 200-300 zł za paliwo na osobę.
A co z noclegiem? Jest tańszy niż myślisz. Noc w ośrodku (z pościelą) to ok. 35 zł. Na polu namiotowym – 13 zł. Jak na Szwajcarię to naprawdę tanio, zresztą nawet jak na Polskę nie jest to jakaś niebotyczna suma.
A jak jej w ogóle nie płacić? Na to też są sposoby. Po pierwsze, jeśli masz wolne 3 miesiące (lub więcej) i nie wiesz co z nimi zrobić, to możesz zostać jednym z „pinkies”. Jeśli natomiast masz mniej czasu, to zmontuj ekipę i zostań członkiem Polish Task Force. A co to takiego? Umawiacie się z dyrektorem ośrodka, przyjeżdżacie i pracujecie 4 dni, następne 3 macie wolne. Jedzenie i spanie gratis! Task Force przyjeżdża po sezonie, sprząta pole namiotowe, maluje płoty i robi różne inne fajne rzeczy. A potem… w Alpy! Jeśli nie przekonuje cię moja paplanina – pooglądaj zdjęcia.
hm. Michał Górecki – członek redakcji Na Tropie, były komisarz zagraniczny ZHP, drużynowy 64 WDW "Everest" |