Wakacje w jednej piaskownicy
Zaczęło się. Jedni wędrują już pewnie po wytęsknionych szlakach, inni kończą ostatnie przygotowania i lada dzień wyruszą. Ciekawe, ile z obozujących w tym roku drużyn umawia się na „koleżeńskie” wyjazdy, z harcerskim programem i mundurem w plecaku.
Kilka lat temu moja drużyna, podczas Akcji Letniej nie organizowała obozu. Oficjalnie nie organizowała. W rzeczywistości pojechaliśmy, w nieco okrojonym drużynowym składzie, na włóczęgę po Słowacji. Mieliśmy namioty, więc teoretycznie mogliśmy spać wszędzie. Mimo to, na miesiąc przed wyjazdem miałam zaklepane wszystkie noclegi i stuprocentową pewność, że nie zabraknie dla nas miejsca na żadnym kempingu. Sprawdzone rozkłady jazdy wszystkich możliwych środków transportu na trasie. Zapisane w komórce wszystkie telefony, które mogłyby się okazać potrzebne. Polisę ubezpieczeniową i pisemne potwierdzenie rodziców harcerzy, że świadomie wysyłają dzieci pod moją opieką. Mimo tego wszystkiego, umierałam ze strachu. Byłam przerażona. I do dziś zachodzę w głowę, czy to kwestia „innych czasów”, czy rodzice moich harcerzy byli na tyle szaleni, że zgodzili się na ten wyjazd.
Nie tak miało być. Nie ja miałam prowadzić ten „obóz”, nie ja byłam tą osobą, której bezgranicznie ufali wszyscy rodzice, nie ja byłam rozmiłowaną w zamkach pasjonatką Słowacji, z dziesiątkami takich wyjazdów na koncie. Tak się jednak stało, że osoba spełniająca wszystkie powyższe kryteria nie pojechała. A mi głupio było na miesiąc przed wyjazdem wszystko odkręcać. Poza tym – „daj spokój, na pewno sobie poradzisz, to nic trudnego przecież”.
Dziś wiem, że gdyby zdarzył się wypadek, wystarczyłby telefon do hufca i na pewno ktoś by nam pomógł. Wtedy nie miałam o tym pojęcia. Nawet nie brałam pod uwagę, że przyznam się komuś do „nielegalnego” wyjazdu. W tym roku prowadzę obóz, którego wszyscy uczestnicy są pełnoletni. Wtedy to ja byłam jedyną (w dodatku ledwo co) pełnoletnią osobą, świeżo upieczoną przewodniczką. Za miesiąc wyjeżdżam z ludźmi, z którymi znamy się jak łyse konie i dobrze wiemy, że możemy na sobie polegać. Wtedy to były po prostu dzieci pod moją opieką. Pełna obaw jechałam w stronę słowackiej granicy. A przecież to był tylko towarzyski, nieformalny wypad.
Takich towarzyskich wyjazdów pewnie co roku odbywa się sporo. W końcu nie każda drużyna ma w swoich szeregach podharcmistrza. Brak odpowiednich uprawnień jest chyba najtrudniejszym do przeskoczenia problemem. Znakomita większość drużynowych wędrowniczych posiada stopień przewodnika lub nie posiada żadnego. Przypuszczam więc, że przeciętna drużyna nie jest w stanie zorganizować samodzielnie obozu wędrownego, nie angażując do tego instruktora z zewnątrz lub weterana, którego podkładka pod krzyżem ma odpowiedni kolor. W tym roku jednak sprawę dodatkowo komplikuje zapis z instrukcji organizacyjnej HALiZ, klasyfikujący biwaki wakacyjne jako placówkę wypoczynku, nakładając na ich organizatorów takie same wymagania w zakresie uprawnień. Wniosek? Drużynowy – przewodnik, który może poprowadzić marcowy biwak z okazji Dnia Wiosny, w lipcu biwaku swojej drużyny poprowadzić nie może.
Nie chcę zagłębiać się w rozważania nad sensownością tego zapisu. Fakt, że stopień w swej idei przeznaczony dla instruktora kierującego podstawową jednostką organizacyjną nie pozwala na kierowanie obozem tej jednostki podczas Akcji Letniej, to temat na osobny, pewnie niejeden artykuł.
Tymczasem wakacje się zaczęły. Część drużyn wędruje już pewnie po wytęsknionych szlakach, część kończy ostatnie przygotowania. Ciekawe, ile z nich bierze oficjalny udział w HAL, a ile umawia się na „koleżeńskie” wyjazdy, z harcerskim programem i mundurem w plecaku.
Dziś pewnie, z wymienionych kilka akapitów wyżej powodów, byłoby mi łatwiej zorganizować taki wyjazd. Więcej potrafię sobie wyobrazić, więcej przewidzieć, lepiej znam swoich ludzi, no i wyglądam już trochę „poważniej”, przynajmniej nie wprawiam wszystkich w osłupienie odpowiedzią na pytanie: „gdzie jest wasz opiekun, dzieci?”. Ale dziś właśnie na taki "pseudoobóz" bym nie pojechała. Może właśnie przez tę wyobraźnię.
Wyobrażam sobie rodziców, których nie będzie interesowało, że wypadek zdarzył się na nieformalnym wyjeździe. Komendanta hufca, który nie zaufa instruktorowi, prowadzącemu działalność poza hufcem. Dyrekcję szkoły, która po prostu uzna drużynowego za nieodpowiedzialnego małolata. Dziennikarzy, dla których będzie to mimo wszystko jeden z obozów harcerzy z hufca X, w dodatku prowadzony przez człowieka bez uprawnień.
Wachlarz konsekwencji, na jakie naraża się w tej sytuacji drużynowy (nie objęty zresztą związkowym ubezpieczeniem OC) jest szeroki. Nie w tym jednak rzecz, żeby od organizacji prywatnych wyjazdów zamiast obozów drużyny odwodził strach przed konsekwencjami. Pogrożenie palcem w stronę niepokornych drużynowych być może okaże się skutecznym sposobem na ich powstrzymanie (tych mniej pewnych siebie), ale nie wpłynie na ich postawę. Podstawą rozwiązania tego problemu jest bowiem zrozumienie i wewnętrzne przekonanie, że pracując w ramach organizacji nie możemy się od niej odwracać.
Drużynowy drużynowemu nierówny. Stopień nie zawsze idzie w parze z doświadczeniem, a wiek z odpowiedzialnością. Nie twierdzę, że dziewiętnastoletniemu przewodnikowi nie można zaufać. Ale dopóki nie uda się odgórnie rozwiązać problemu przepisów, wybór wydaje mi się jednoznaczny – owszem wymagający wysiłku, może znalezienia kogoś na funkcję komendanta albo połączenia sił z zaprzyjaźnioną drużyną, a może rozważenia stacjonarnego obozu w ramach zgrupowania, z drugiej strony zapewniający wsparcie komendy hufca, poważne nas traktowanie, dotację… Przede wszystkim jednak, organizując „legalny” obóz nie zabieramy, obrażeni, zabawek do innej piaskownicy. Bądź co bądź wszyscy zdecydowaliśmy się bawić w jednej.
phm. Monika Marks – w redakcji "Na Tropie" odpowiedzialna za pozyskiwanie autorów spoza ZHP, namiestniczka wędrownicza hufca Warszawa Żoliborz, była drużynowa 127 Warszawskiej Drużyny Wędrowniczej "Plejady", studentka geografii na Uniwersytecie Warszawskim.