Wędrownictwo w delcie Mekongu

Magdalena Grześkowiak / 24.04.2013

Na rynku czasem rozstawiał się ze swoim improwizowanym interesem facet, rozkładał koc na pustym akurat straganie i handlował rozkładając na tym kocu towar. Michał kiedyś kupił od niego maczetę.

Michał to był normalny gość z mojej drużyny, chodził ze mną do klasy w podstawówce, a kiedy kupił maczetę był już chłopakiem mojej ówczesnej przyjaciółki. Michał to naprawdę fajny koleś, mieliśmy po jakieś szesnaście lat kiedy ją kupił.

Umówiliśmy się, że pojedziemy w sobotę do lasu, ot tak sobie, trochę połazić, pobyć razem. Rano spotkaliśmy się przed dworcem i Michał przyszedł z tą maczetą, przyczepioną do paska u spodni, sięgała mu do wysokości kolana i obijała się o jego łydkę kiedy szedł. Dziwne, że nie potknął się o nią wysiadając z tramwaju. Nie pamiętam jak wtedy zareagowałam, pewnie w ogóle, ale moi równolatkowie niezdrowo się nią podniecili. Trochę pobiegali z nią wokół stojących na Dworcu Zachodnim kolumn, było trochę; „fajna, ile dałeś?” (dał 50 zł) i trochę „ale kosi w pytę” (faktycznie bardzo kosiła powietrze). Potem przyszli starsi chłopacy i wygłosili kilka fachowych uwag nad tym, że tandetna, bo trzonek nie trzyma ostrza i się porusza (poruszał się). Potem jeszcze tylko chwilę czekaliśmy na pociąg.

Ludzie, których mijaliśmy na dworcu i peronie widzieli niewielką bandę nastolatków, którzy wymachiwali wielkim nożem biegając w kółko. Czy pomyśleli, że jesteśmy harcerzami, nie wiem, ale mam nadzieję, że nie.

Już w pociągu doszliśmy do wniosku, że maczeta Michała to zabawny artefakt. W lesie szliśmy drogą, taką normalną ubitą z piachu, a Michał – pewnie trochę, aby wytłumaczyć i uzasadnić posiadanie maczety i nam i sobie- szedł bokiem i wycinał co drobniejsze krzaki, musiało to być męczące jak cholera, no ale wycinał. Nie musiał tego robić, bo szliśmy przecież drogą. A Puszcza Nadnotecka to nie delta Mekongu. Kiedy pod wieczór znaleźliśmy miejsce na małe ognisko, Michał przytachał duży konar i próbował go maczetą przeciąć. Ale my nie potrzebowaliśmy do małego ognia wielkich konarów, a maczeta była już dość mocno stępiona od wycinania tych krzaków, których nie trzeba było wycinać. Ostatnią posługę maczeta miała spełnić otwierając puszkę konserwy, którą mieliśmy podgrzać na ogniu. Nie dała rady, Staszek otworzył puszkę zwykłym scyzorykiem. Posiedzieliśmy chwile przy ognisku i poszliśmy z powrotem na pociąg. Nie widziałam więcej maczety na żadnym z naszych wyjazdów. Maczeta była nudna, nieporęczna i zupełnie nieprzydatna.

Można by się tak bawić, udając, że odkrywa się nowy ląd, przypływając na tropikalną wyspę, wycinać ścieżkę przez las i zbudować tam szałas. Myślę, że byłaby to świetna zabawa dla dzieci z gromady zuchowej, maczetę można sobie wyobrazić, albo zastąpić ją patykiem. Maczeta byłaby zbędna nawet wtedy, bo maczety są bez sensu. A wędrownicy nie muszą bawić się w coś, mogą po prostu pojechać do lasu, spędzić czas na wędrówce, porozmawiać przy ognisku, niewielkim, przy którym można wieczorem ogrzać dłonie, pośmiać się z kolegi, który kupił głupią maczetę i odpocząć po całym dniu.

Mam wrażenie, że najnowsze dyskusje w „harcerskim internecie” cofają mnie w czasie. Bo, kiedy już na kolejną Watrę, wraz z redakcją przygotowujemy odsłonę akcji „Spakuj sukienkę do plecaka”, a ta w poprzednim roku spotkała się z tak doskonałym przyjęciem, na facebooku toczy się dyskusja o tym jak powinna wyglądać Trasa Obronna. Pojawił się film, który promował to wydarzenie, były na nim atrapy broni, worki na głowach, wędrownicy mieli bawić się w wojnę. Pamiętam jak jeszcze kilka lat temu w Na Tropie ukazywały się regularnie teksty o specjalności proobronnej – o tym jak ciężko z nią pracować, za to jak łatwo ją wypaczyć. Jak bez umiejętnej pracy z tą specjalnością stworzyć program niespełniający założeń metody harcerskiej i wędrowniczej metodyki. Tymczasem wszystkie miejsca na trasie zostały zajęte przez uczestników, którzy szukają militarnych wrażeń. Kryzys związany z ukazaniem się filmu został stłumiony dobrym ogłoszeniem Komendy WW13, pod nim w komentarzach toczy się dyskusja, którą już gdzieś widziałam, wydawało się, że dawno, i to ona przenosi mnie w czasie. Mam nadzieję, że na najbliższej Watrze będzie okazja do porozmawiania na ten temat, że do tego czasu uda nam się zebrać odpowiedni materiał i autorytety, które będą w stanie opowiedzieć o tym, co dzieje się z ludźmi kiedy bawią się w wojnę. Zrobimy to po raz kolejny. Bo zabawa w wojnę, tak samo jak maczeta Michała, jest tak naprawdę nudna, nieporęczna i zupełnie w wędrownictwie nieprzydatna.

A wszyscy, którzy mają wolną chwilę, zapraszamy do przeczytania dyskusji na Facebooku.