Wild

Wyjdź w Świat / Alicja Michalak / 16.03.2015

Podróżowałam sama. I chociaż to nie była taka prawdziwa i hardcore’owa samotność jak w „Wild”, dawała mi się we znaki. Prawie zawsze był przy mnie ktoś, ale zawsze ktoś inny niż poprzednio. Byli ludzie pomocni, życzliwi (…). Nie było tylko towarzysza podróży.

Ostatnio wpadła mi w oko informacja o premierze filmu „Wild” w Ameryce. Przejrzałam natychmiast internet w poszukiwaniu możliwości obejrzenia go za darmo, ale oczywiście nic nie znalazłam. I jak to bywa, kiedy zawodzą proste rozwiązania, zaczęłam myśleć. Myśleć o książce, która z wielu względów jest dla mnie naprawdę niezwykła; o książce, która jest bestsellerem w Ameryce, ale u nas jest chyba znacznie mniej znana (nie wiem, bo ze wstydem przyznaję, że nie orientuję się na bieżąco w literackich nowościach), o „Wild: from Lost to Found on the Pacific Crest Trail”.

„Przeczytaj pierwszy rozdział, jeśli ci się spodoba jest twoja. To książka o dziewczynie takiej jak ty.”

Książkę tę znalazłam, czy też ona znalazła mnie, w North Bay, w kanadyjskim stanie Ontario. Dostałam ją w prezencie od Douglasa, który wręczył mi ją ze słowami: „Przeczytaj pierwszy rozdział, jeśli ci się spodoba jest twoja. To książka o dziewczynie takiej jak ty”.

Z Douglasem poznałam się jakieś 6 godzin wcześniej. Łapałam stopa w kierunku „gdzieś na Północ” i on się zatrzymał. Po może dziesięciu minutach jazdy rozmawialiśmy już o wszystkim – od łosi do religii. Pomimo sporej różnicy wieku i bagażu doświadczeń życiowych (Douglas ma żonę, dziecko i spokojnie ze 40-stkę na karku), od razu poczuliśmy, że nadajemy na tych samych falach. Spędziłam noc w jego ogródku, następnego dnia rano zjedliśmy śniadanie, poszliśmy na kajaki wyławiać śmieci z jeziora (!) i jeszcze przed południem byłam w drodze. Książkę wzięłam.

Jeśli czytaliście „Wild: from Lost to Found on the Pacific Crest Trail”, jej recenzję albo widzieliście zwiastun filmu, pewnie się domyślacie, że ta książka nie jest o „dziewczynie takiej jak ja”. To książka o młodej kobiecie, która postanawia zmienić swoje życie całkowicie i w totalnie szalony sposób. Bierze na plecy Potwora (plecak prawie tak duży, jak ona sama) i znika na czas nieokreślony na dzikim i niebezpiecznym szlaku, który wiedzie przez te wszystkie wielkie góry na zachodnim wybrzeżu Ameryki. Dla mnie jest to po prostu książka o samotności, o samotnej podróży. Gdzieś z tyłu mojej głowy siedzi myśl, że umyka mi tysiąc ważnych wątków, że w swoim ograniczeniu potrafiłam/potrafię zrozumieć tylko to, czego właśnie wtedy doświadczałam. Ale może tak właśnie jest, że z książek możemy wyczytać tyle, ile sami przeżyliśmy.

Gdy rok wcześniej umawiałam się z Jonathanem, że przyjadę do niego do Kanady, wszystko było takie proste. Jechałam do niego i do Kanady. Potem do Kanady i do niego, potem już w sumie głównie do Kanady. Kiedy jednak przeszedłszy przez kontrolę paszportową w Montrealu  (niemiłosiernie długa i nieprzyjemną, ponieważ nieopatrznie przyznałam się do posiadania kilku zupek w proszku…), zobaczyłam z ulgą, że Joe wciąż na mnie czeka, wystarczyło jedno spojrzenie, jeden uśmiech, żebym przypomniała sobie, co najbardziej w nim lubię. Ale właśnie – tylko lubię. Przed moim przyjazdem zgodziliśmy się, ze przyjeżdżam jako koleżanka, ale te kilka dni, które spędziliśmy razem, minęło w jakiejś dziwnej, napiętej atmosferze. W końcu powiedział, że to dla niego za trudne, że wciąż coś do mnie czuje, a wniosek był taki, że im prędzej pojadę zwiedzać, tym lepiej. Więc pojechałam następnego dnia rano.

Pogrążyłam się w ponurych myślach o tym, jak od następnego poranka przez ponad trzy tygodnie będę musiała wałęsać się sama po zimnej, deszczowej, wrześniowej Kanadzie

To nie tak, że nie spodziewałam się samotnej podróży. Wiedziałam, że przez jakieś dwa tygodnie pozwiedzam sama, bo Joe miał pracę i inne zobowiązania. Tylko że sposób, w jaki to się zaczęło, mocno na mnie zadziałał. Po rozmowie z Jonathanem, w której dzielnie, choć całkowicie kłamliwie, stwierdziłam, że to żaden problem i chętnie wyjadę rano, pogrążyłam się w ponurych myślach o tym, jak od następnego poranka przez ponad trzy tygodnie będę musiała wałęsać się sama po zimnej, deszczowej, wrześniowej Kanadzie. I prawie, prawie się popłakałam…

Więc podróżowałam sama. I chociaż to nie była taka prawdziwa i hardcore’owa samotność jak w „Wild”, dawała mi się we znaki. Prawie zawsze był przy mnie ktoś, ale zawsze ktoś inny niż poprzednio. Byli ludzie pomocni, życzliwi, byli tacy, którzy oferowali mi nocleg w swoich domach. Nie było tylko towarzysza podróży.

Najbardziej samotne były wieczory. Ja i mój plecak. Kiedy rozstawiałam wieczorami mój mały domek z namiotowej szmatki, plecak spał przy ścianie, a ja przy wyjściu. Zawsze tak, nigdy na odwrót. Jeśli nie padało, czasem paliłam ognisko, piekłam jakieś znaleźne jabłka i fałszowałam harcerskie piosenki, których tryliony znam na pamięć. Ale nie było takiej frajdy jak na obozach.

Cheryl była jak towarzyszka podróży. Ja zgubiłam paszport na obcym kontynencie, a jej spadł ze szczytu góry but trekkingowy

Kiedy momenty, w których bardziej już mi się nie chciało, niż chciało, zaczęły się niebezpiecznie mnożyć, w mojej podróży pojawiła się Cheryl, autorka i główna bohaterka „Wild”. Każdego wieczoru, dopóki starczyło stron, musiałam przeczytać choćby krótki fragment książki. I jakoś pomagało. To, w jaki sposób Cheryl borykała się ze swoją dużo trudniejszą podróżą, dodawało mi sił do ogarnięcia swojej dziennej porcji kłopotów i zwątpień.

Cheryl była jak towarzyszka podróży. Ja zgubiłam paszport na obcym kontynencie, a jej spadł ze szczytu góry but trekkingowy, ona w jakiś dziwny sposób porządkowała swoje życie, ja odkrywałam inną niż wcześniej, trudniejszą i chyba bardziej dojrzałą wiarę. A najlepsze było to, że moja towarzyszka była w tym wszystkim taka ludzka, normalna. Nie było bohaterki stawiającej samotnie czoła światu, była za to trochę zagubiona dziewczyna, która jak już utknęła na szlaku, po prostu musiała sobie z nim poradzić. I narzekając, załamując się, marudząc niemiłosiernie – radziła sobie! Chciałam być taka, jak ona.

Odkąd podróżowałyśmy razem, to chociaż czasem było gorzej, było i lepiej. Już z Cheryl zgubiłam paszport i zostałam niemal bez pieniędzy. Nie można powiedzieć, że znosiłam wszystko bohatersko, z uśmiechem na twarzy (utratę paszportu na pewno nie…), ale zwyczajnie było lepiej. Nawet pogoda była ładniejsza.

Moja podróż po Kanadzie była obiektywnie łatwa. A jednak było trudniej niż zwykle

Moja podróż po Kanadzie była obiektywnie łatwa. Błyskawiczne łapanie stopa, sieć dróg tak nieskomplikowana, że nawet z mapą formatu A4 nie sposób się zgubić, ludzie, którzy pomagali mi na każdym kroku i uśmiechali się do mnie tak po prostu, bez powodu. A jednak było trudniej niż zwykle. Nie dlatego, że gdy podróżuję z kimś zrzucam na druga osobę całą organizację. Wręcz odwrotnie. Tego, co było trudne, jakoś w ogóle się nie spodziewałam, pozostało nienazwane. A jednak właśnie to, a nie wspaniałe widoki, wyjątkowi ludzie, nieprzejechane kilometry, stanowiły dla mnie istotę tej podróży.

Po powrocie niewiele opowiadałam o Kanadzie. Na miejscu nie robiłam zdjęć, nie przywiozłam stamtąd nic poza syropem klonowym. Kanada jest dla mnie taka trochę nierealna, za mgłą. Może za parę lat zapomnę, co tam konkretnie robiłam i gdzie byłam. Ale na pewno nie zapomnę wszystkiego.

Ostatnio spotkałam się z Douglasem w Stambule. Gadaliśmy przez kilka godzin o pierdołach i rzeczach ważniejszych. W pewnym momencie powiedział coś w stylu: „Wiesz, jest taka książka, ona zawsze kojarzy mi się z tobą. To o dziewczynie takiej jak ty…”. Magia, nie?

Alicja Michalak - drużynowa 244 PDHS „Mohengan”, na co dzień  studentka turkologii na UAM i zapalona autostopowiczka. Podczas podróży nie śpieszy się, lubi odkrywać przypadkowe miejsca i cieszyć się towarzystwem nowo poznanych ludzi. Po turecku umie już nie tylko zamówić kebaba.