Work & Travel w USA

Archiwum / Łukasz Szoszkiewicz / 07.07.2013

Każdy kraj ma swoją kulinarną specyfikę i dlatego decydując się na długi wyjazd, trzeba być przygotowanym, że na niedzielny obiad zamiast schabowego z ziemniaczkami dostaniemy ośmiornicę.

Programy Work & Travel, które umożliwiają studentom wyjazd do pracy za granicę, stają się coraz popularniejsze, a prawdziwym hitem są wyjazdy do USA. Popularność i pozytywne opinie potwierdzają, że większość uczestników zarobkowych wojaży wraca z wakacji zadowolona, ale nie bez kozery organizatorzy ostrzegają przed szokiem kulturowym. Bariera językowa, odmienna mentalność i specyficzne jedzenie przypominają nam, jak daleko od domu jesteśmy i nie każdy z tą świadomością sobie radzi. Przed wyjazdem warto więc zorientować się, co nas czeka – także w kuchni.

Większość agencji organizujących wyjazdy do USA oferuje pracę na tzw. campach, czyli w ośrodkach kolonijnych dla dzieci. Pamiętacie kolonijne jedzenie ze swojego dzieciństwa? Zapewne nie byliście zachwyceni żylastym mięsem, rozgotowaną fasolką czy rozwodnionym kompotem. Wyobraźcie sobie teraz, że jesteście skazani na podobne jedzenie nie przez dwa, a dziesięć tygodni.

Menu

Podstawową różnicą amerykańskich i polskich kolonii są fast foody w jadłospisie. W trakcie tygodnia na campie, na którym pracowałem, serwowano slappy joe (hamburgery), hot dogi, chipsy, frytki (smażone w głębokim tłuszczu) i pizzę. Często w jadłospisie gościł makaron podlewany sosem serowym, a także grilled cheese (tosty z serem). Taka dieta do najzdrowszych nie należy i nierzadko uczestnicy programu Work & Travel wracają do domu w iście amerykańskim stylu XXL.

Legendą obrosły już składniki używane na campach: jajecznica w kartoniku, masło w galonowych baniakach czy ser w proszku. Wyobraźcie sobie jednak, że musicie usmażyć jajecznicę dla 1400 dzieci… Rozbicie około dwóch tysięcy jajek zajęłoby kilka godzin, a przecież na kolację trzeba ugotować tyle samo piersi kurczaka. Faktycznie, na campie, na którym pracowałem, używaliśmy produktów wysoce przetworzonych i poza tymi wymienionymi na początku warto jeszcze wspomnieć o jajkach „obieranych” ze skorupek poprzez zanurzenie w kwasie.

Koszerność

Wiele z amerykańskich campów jest nastawionych na zajmowanie się określonymi grupami dzieci i tak np. można trafić do ośrodka dla młodzieży z nizin społecznych, ośrodka religijnego czy dla osób wymagających dodatkowej opieki. Oczywiście każdy aplikant programu Work & Travel określa swoje preferencje i nie ma obaw, że zostaniemy przydzieleni do miejsca, które nam nie odpowiada. Sam dwukrotnie pracowałem na campach dla młodzieży żydowskiej, które notabene są w USA dość popularne. Czym różnią się takie ośrodki od innych?

Żydowska religia nakazuje, aby każdy spożywany posiłek był koszerny, czyli „właściwy”. Najważniejszą zasadą jest zakaz mieszania nabiału z mięsem, dlatego mając na talerzu pizzę na pewno nie uświadczymy na niej mięsa. Co więcej mięsne i nabiałowe posiłki należy spożywać na innych talerzach i osobnymi sztućcami, a między różnego typu posiłkami musi być kilka godzin przerwy (w różnych rodzinach praktykuje się inaczej). Obok mięsnych i nabiałowych składników wyróżnia się jeszcze parve, czyli wszystkie warzywa, owoce i sosy. Zgodnie z tradycją uważa się, że są one neutralne, dlatego wolno je mieszać zarówno z mięsem, jak i z nabiałem.

Nad odpowiednim przygotowaniem i podaniem posiłku czuwa rabin. Kiedy starszy pan w jarmułce pojawia się w kuchni (najczęściej przeprowadza niezapowiedziane kontrole), wszyscy biegną na swoje miejsca pracy i sprawdzają, czy aby na pewno używają odpowiednich produktów i przyborów kuchennych. Niekiedy zadaje podchwytliwe pytania dotyczące zasad przygotowania koszernego jedzenia i wówczas najlepszą odpowiedzią jest: „Nie wiem, ale nie ja”. Tak na wszelki wypadek. Pewnego razu kolega na pytanie kto uruchamiał piec, w którym trzymaliśmy przygotowane jedzenie na kolację, odpowiedział: „Ja” i piec musiał przejść rekoszeryzację.

Po campie

Jedzenie na campie nie zachwyca, ale później jest niewiele lepiej. Podróżując po USA na każdym kroku spotkamy fast foody kuszące niskimi cenami, szczególnie w metropoliach. Obiad w McDonald’sie to wydatek rzędu 4-5 dolarów, a restauracje w centrum San Francisco czy na Manhattanie… nieco więcej. Oprócz McDonald’sów w dużych miastach możemy znaleźć One Dollar Store’y, w których można dostać produkty spożywcze za niewielkie pieniądze (zazwyczaj nieco więcej niż jeden dolar), ale mają one niewiele wspólnego z właściwym odżywianiem. Tym samym pobyt na campie i podróż po nim oznacza trzy-cztery miesiące diety fast foodowej. Dlatego lepiej wybrać się na Work & Travel do Chin…

Łukasz Szoszkiewicz - student i dziennikarz, a z zamiłowania podróżnik. Większość czasu spędza szwędając się tu i tam po świecie, dlatego możecie go spotkać przypadkiem podczas letnich wakacji. Bloguje na www.choosetravel.pl.