Wywód o niczym

Archiwum / Dorota Wieluńska / 08.12.2011

Nie mam klucza do drzwi na klatkę schodową. Zawsze otwieram je kodem, przez domofon. Zresztą klucz bym miała, ale nie mam – nudna historia. Domofon się zepsuł. Drań robi to stanowczo za często. I za rzadko interesuje się tym administracja budynku.

Tym razem drugi tydzień mieszkańcy, chcąc wpuścić gości, muszą schodzić na dół (czyli na parter) i otwierać drzwi od środka. Listonoszowi zresztą też trzeba tak otwierać.

Więc ja oczywiście nie mam potrzebnego klucza. Bo po co? Przecież jestem blondynką. Blondynkom łatwo na świecie nie jest, a ja dodatkowo jestem modelem wzbogaconym o sklerozę. Nie mam klucza, w domu nikogo nie ma (czyli nie mogę zadzwonić z hasłem: „ratunku!”), a jakby blondynizmu było jeszcze za mało, to jestem również dzikusem. Nie zadzwonię do sąsiada i nie poproszę go o wpuszczenie mnie na własną klatkę, bo bym się ze wstydu spaliła. Ale – chyba nie wyjaśniłam, na czym polega awaria domofonu i gotowiście już nic nie rozumieć. To spieszę już opisać całą sprawę – domofon jest głupi, bo ma guziki z gotowymi numerami mieszkań, ale to inna sprawa. Zepsuł się paskudnie, bo dzwonić można, można przez niego rozmawiać, ba!, nawet widzieć człowieka stojącego tam, na dole. Ale drzwi nie otwiera i już. Zamek się zepsuł i idzie wejść tylko, jeśli ma się klucz. Ot, cała historia.

Na czym skończyłam? Do sąsiada nie zadzwonię. Po prostu nie i już. Taki dzień. Czyli zostaje czekanie tu, gdzie czekam na cud z nieba. Chociaż mi wystarczyłby jakiś sąsiad (lub sąsiadka) wchodzący lub wychodzący. Taki prosty gatunek człowieka, który sprawia, że drzwi w sposób magiczny przestają być przeszkodą. Już nawet była we mnie nadzieja na uratowanie – jechała winda, ale jechała do garażu (z tego miejsca, gdzie czekam, widać wszystko). Szlag!

W każdym razie mam czas, żeby pomyśleć. Nie śmiejcie się, każdemu może się to zdarzyć. Siedzę, na szczęście jest gdzie, i myślę o swoim losie i tych wszystkich szansach, które na pewno zmarnowałam przez siano na głowie. W głowie pewnie też. Nie policzę oczywiście tych wszystkich szans, bo o nich nie wiem, ale samo myślenie o tym, że były, a były bankowo, jest przygnębiające. I w ogóle niesprawiedliwe. Przecież nie wybierałam sobie koloru włosów. Próbowałam je nawet farbować, na rudo, ale nic to nie dało. Najwyraźniej kiedyś pomyliłam kolejki i teraz ktoś, kto pilnował wtedy list, dzisiaj pilnuje mnie, żebym przypadkiem nie oszukała losu. Ja? Przecież jestem biedną, niewinną blondynką.

Śmieję się z siebie, bo przy wszystkich trudnościach związanych z byciem wadliwym modelem człowieka, ma to też pewne swoje plusy. Nie lubię z nich korzystać, nie zawsze potrafię i często się wstydzę, ale nie jest tajemnicą, że panowie często chętnie pomagają takim ofiarom losu. Przepraszam, blondwłosym istotom. Stara dobra zasada mówi, że lepiej udawać głupszego (przed wrogiem) niż się jest w rzeczywistości. Mi to wychodzi nader często, niespecjalnie.

W końcu weszłam na klatkę, do domu klucze już miałam (była mowa już o inteligencji człowieczej?). Dzięki temu nie zdążyłam nic więcej napisać tego feralnego dnia. Dobrze, że w ogóle miałam ze sobą telefon (to wszystko, co wyżej, w nim spisywałam jako esemesy do siebie samej), bo bym zwariowała z tego wszystkiego. Ile można czekać?

Jeśli śledzicie i te ostatnie zdania, to powiem, pewnie mało odkrywczo: ot, jak prosto udowodnić, że pisać można o wszystkim. Nawet o niczym.