Z mieczem w plecaku

Archiwum / 22.04.2012

Kolej w dzisiejszym kształcie to wynalazek głównie dziewiętnastowieczny – wtedy to rozpowszechnił się transport osobowy, a podróże pociągiem przeżywały swój największy rozkwit. Dziś przyjmiemy nieco inną perspektywę – co by o kolei mógł powiedzieć rycerz, powiedzmy rycerz piętnastowieczny?

Z kolejami w Polsce jest jak z koniem – jakie są, każdy widzi. Zdezelowane wagony, pełne wiecznie niezadowolonych pasażerów. Niezadowolonych z opóźnień, z cen biletów, ze stanu toalet. Z tego, że kupili bilet na TLK, a nie na InterRegio i teraz jakiś wąsaty buc w pogniecionym mundurze każe im dopłacać. Czasem zaś niezadowolonych ze zwykłej, ludzkiej przekory, tylko dlatego, że kilka siedzeń obok ktoś ma czelność nie narzekać pospołu z innymi, ba, wręcz dobrze się bawi. Istnieją bowiem grupki ludzi, którym podróżowanie koleją sprawia przyjemność, niezależnie od okoliczności. Śmiało możemy tu wymienić studentów po świeżo zaliczonej sesji, podchmielonych kibiców, wycieczki szkolne i kolonie letnie (choć te od jakiegoś czasu zdają się preferować podróże autokarem), pielgrzymów z gitarami i wszechobecnym zawodzeniem o Madonnie (bynajmniej nie tej urodzonej w Bay City) oraz rycerzy.

Ostatnią grupę pozwoliłem sobie nazwać rycerzami z dość prostej przyczyny – na hasło „rekonstrukcja historyczna” większość ludzi wciąż reaguje zdziwioną miną a pozostali kojarzą całe hobby z widowiskami upamiętniającymi Powstanie Warszawskie. Gdy padnie hasło „rycerze” szanse na to, że rozmówca coś poprawnie załapie, rosną po wielokroć. Mniejsza już o to, że samych rycerzy jest w średniowiecznym ruchu rekonstrukcyjnym (żargonowo zwanym przez jego uczestników RR-em lub Reko) niespecjalnie wielu. Subtelne różnice pozwalające stwierdzić czy dana osoba odtwarza mieszczanina, najemnego żołnierza, arystokratę czy rzemieślnika rzadko kiedy mają znaczenie dla laika. Ma śmieszne rajtki? Ma. Ciżmy na nogach są? Są. Ostrzyżony na kretyński rondel? Jak najbardziej. No to rycerz i basta. Ot, taki już urok naszej publiczności, wychowanej na hollywoodzkich filmach i przekonanej, że w średniowieczu ludzie się nie myli, a rycerza na konia wciągano dźwigiem.

Pozostawmy jednak, niedouczone w kwestii wieków średnich, masy społeczne samym sobie i wróćmy do wagonu. Rekonstrukcja historyczna, tak jak każde inne hobby wymagające specjalistycznego wyposażenia, stwarza problemy natury logistyczno-transportowej. O ile jednak członkowie grup zorientowanych na drugą wojnę światową mogą bez większego obciachu wskakiwać na czołgi i wojskowe ciężarówki, o tyle maniacy średniowiecza mają dużo bardziej pod górkę. Kilku zapaleńców próbowało już swych sił w rekonstruowaniu konnego taboru z wozami (z różnym rezultatem), jednak akcje takie można policzyć na palcach jednej ręki. W większości przypadków nikt nie ma tyle wolnego czasu i środków, by wierzchem przejechać w dwa tygodnie trasę z Wrocławia czy Krakowa na Grunwald, a potem spędzić drugie tyle w drodze powrotnej. Pozostają więc konwencjonalne środki transportu, w tym kolej.

Dziś, kto tylko może sobie na to pozwolić, jeździ na imprezy rekonstrukcyjne samochodem. Jest szybko, wygodnie, można zrobić postój kiedy ma się na to ochotę. Większość obecnych weteranów RR-u (w tym moja skromna osoba) zaczynało tę zabawę co najmniej dekadę temu, najczęściej jako niespecjalnie zamożna, ucząca się młodzież. Kombinowano więc jak się dało – jeśli jakimś cudem trafiał się ktoś z samochodem (częstokroć ‘wysępionym’ od rodziców na weekend), to otrzymywał on zaszczytną i odpowiedzialną funkcję bagażowego, który wiózł najcięższe i najbardziej nieporęczne rzeczy na miejsce przeznaczenia, a odciążona reszta grupy podróżowała pociągiem. Bywało jednak, i tu sięgam pamięcią do własnych doświadczeń, że trzeba było z całym dobrodziejstwem inwentarza zjawić się na peronie. Wtedy zaczynała się prawdziwa zabawa.

Podróżujący koleją na turniej lub inscenizację bitwy rekonstruktorzy, przedstawiają sobą dość specyficzny widok, mający w sobie coś z cyrku, cygańskiego taboru, targu staroci i teatralnej rekwizytorni. Z plecaków i toreb wystają rękojeści mieczy, na bagażowych półkach leżą tarcze i hełmy, podłogę w ekstremalnych sytuacjach potrafią zagracać maszty od namiotów, koce, baranie skóry oraz pełen wybór garnków i kotłów. Sami rekonstruktorzy błyskawicznie zabierają się do czynności, które w mniejszym lub większym stopniu mają związek z docelową imprezą. Do najbardziej typowych mogę zaliczyć szycie, haftowanie, pucowanie uzbrojenia, głośny śpiew przy akompaniamencie lutni, gra na lutni i dudach bez śpiewu oraz jedzenie suszonej flądry. Sześcioosobowa grupka „rycerzy” w ciągu godziny jest w stanie przeobrazić przedział w jarmark na szynach.

Reakcje osób postronnych bywają bardzo różne. Jedni ze zgorszeniem na twarzach zakrywają oczy dzieciom, inni pośpiesznie szukają miejsc w innych wagonach, jeszcze inni reagują pobłażliwym uśmiechem albo życzliwym zainteresowaniem. Padają standardowe pytania: gdzie, po co, ile to kosztuje, ile to waży, czy można przymierzyć, zrobić zdjęcie, jak można dołączyć, czy naprawdę nie mamy nic lepszego do roboty. Padają też wszelakie epitety i opinie, wygłaszane całkiem otwarcie lub wymrukiwane pod nosem. Przez dziesięć lat zabawy w rekonstruowanie średniowiecza i dziesięć lat wożenia miecza w plecaku,  zdążyłem się dowiedzieć, że jestem amiszem, Szwedem, członkiem jakiejś niebezpiecznej sekty, rozwydrzonym gówniarzem, który traci czas i pieniądze, transwestytą (sic!) oraz panem Onufrym Zagłobą.

Naturalnie słyszałem też po wielokroć, że mam piękne hobby, że to miło, że ktoś podchodzi z pasją do historii oraz że jestem, delikatnie mówiąc, niespełna rozumu. Za to właśnie chciałbym podziękować PKP – na autostradzie byłbym o te wszystkie doświadczenia uboższy.