Z perspektywy roweru
Miasta są różne – małe, głośne, wielkie aglomeracje lub ostoje spokoju, pełne reklam, nigdy nie zasypiające, z tajemnicami lub własnymi legendami. Moje miasto jest normalne – z tych większych, ale bez przesady. Chodzi czasem spać, choć wieczorem oczy bolą od neonów. Jest brudne, jest jak gołąb – pod pewnym kątem patrzenia mieni się barwami.
Często jeżdżę po swoim mieście rowerem. Kiedyś tylko po swojej okolicy, potem trochę dalej – do gimnazjum, z kolejnymi sprawami wciąż bardziej w miasto. Aż któregoś dnia musiałam pojechać do centrum… Mam dwie ręce, nogi i głowę na swoim miejscu, niezłą wadę wzroku, ale okulary zawsze na nosie, dobrze słyszę, wiem jak się nazywam, wiem, że nie jestem kosmitą i nie mam na ziemi żadnej misji uratowania ludzkości. Nie widuję niebieskich ludzików, głosy słyszę w przyjętych granicach. A jednak kiedy wsiadam na rower i próbuję pokonać na nim centrum swojego miasta – zaczynam czuć się niepełnosprawna. Ktoś kiedyś, kiedy odbudowywano moje miasto, nie pomyślał, że nie wszyscy mogą w każdej chwili zrezygnować z podróży na kółkach i przejść dowolną trasę na własnych nogach. Ja z roweru mogę zejść i przestaję wtedy dostrzegać przeszkody, jakim codziennie cisi bohaterowie na kółkach muszą stawiać czoło w drodze do celu. Wysokie krawężniki, nieistniejące zjazdy i ułatwienia przy przejściach dla pieszych, wiecznie niedziałające windy (choć to na protesty mieszkańców powoli się zmienia). A trzeba wiedzieć, że poziom minus jeden to drugi najważniejszy poziom w centrum mojego miasta. Krzywe, popękane chodniki, które dla rowerów są śmiercionośnym potworem, a co dopiero dla wózków i lasek ludzi nie w pełni sprawnych?
Moje miasto tych ludzi nie lubi – a przynajmniej taki komunikat wysyła w swoim centrum. Jest dla nich oziębłe i złośliwe. Podstawia im swoje koślawe chodniki, by się potykali. Powoli buduje podjazdy do ważnych budynków, uznając najwidoczniej, że niebo szasta na prawo i lewo cudami. Przecież każdy człowiek na wózku zaraz wstanie i pójdzie gdzie chce, prawda?
Zaczęłam tę nieuprzejmość mojego miasta dostrzegać niestety dopiero z perspektywy roweru. Jako pieszy byłam na to ślepa, podobnie jak tysiące innych mieszkańców. Krawężniki dla mnie nie istniały, nie widziałam jakim problemem są nieprzemyślane przejścia dla pieszych, ciągłe chodzenie góra-dół-góra-dół.
Na szczęście moje podróże po „peryferiach” miasta, dzielnicach młodszych, nie tak reprezentacyjnych, położonych w dowolnym kierunku i odległości od centrum pozwalają mi wierzyć, że to miasto jeszcze nie zobojętniało do końca. I że ludzie, którzy wraz że mną w nim żyją, nie są ślepi jak ja jeszcze niedawno.
Jeśli miałabym życzyć czegoś mojemu miastu, to w całej długiej liście moich pragnień zmian (więcej zieleni, koncerty poza osiedlami, rozwiązanie wiecznej sprawy psich kup, pachnąca Wisła etc. etc…) znalazłoby swoje czołowe miejsce to jedno życzenie: niech Warszawa obudzi się na najprostsze potrzeby mieszkańców, dzisiaj walczących z nią w drodze do szkoły, pracy, urzędu, na spotkanie w centrum.
Dorota Wieluńska - szefowa działu Ważny Trop, Instruktorka w środowisku 254 z hufca Warszawa Żoliborz. I na tym polu obecnie poszukująca miejsca dla siebie. Prywatnie: studentka "keśw", miłośniczka wędrówek po górach, wierna fanka projektu „W górach...” oraz zasłuchana w rytmach z Jamajki.