Z rewizytą za zachodnią granicą
2495 km, ponad 40 godzin w trasie, Rotenburg, Jezioro Bodeńskie, ale przede wszystkim spotkanie z naszymi przyjaciółmi z Pfullendorfu. Czy warto jechać pod szwajcarską granicę na weekend? Oczywiście!
Początki
Wtedy nikt chyba jeszcze nie wierzył, że na prawdę tam pojedziemy.
Pomysł powstał w sierpniu, podczas obozu szczepu “Burza”, na który zaprosiliśmy niemieckich skautów ze środowiska Schwarzer Panter. Obóz był fantastyczny, ale nie starczyło nam czasu, żeby podsumować całe przedsięwzięcie, wraz z niemieckimi liderami. Kiedy odjeżdżali, ktoś – jeszcze półżartem – zapytał: To może na podsumowanie obozu, wpadniemy do Was do Pfullendorfu? Jasne, wpadajcie, kiedy chcecie – usłyszeliśmy w odpowiedzi od Feliksa, szczepowego Panter.
Wtedy nikt chyba jeszcze nie wierzył, że na prawdę tam pojedziemy.
Wyjazd
Ciężko się było dogadać, ale kiedy wytłumaczyliśmy, że jesteśmy skautami i jedziemy do naszych przyjaciół z Pfullendorfu, to nie sprawdzili ani stanu technicznego, ani jakichkolwiek dokumentów.
Pomysł jednak nie przepadł i powoli dojrzewał wśród instruktorów naszego szczepu tak, że po niedługim czasie stał się zupełnie realny. Potem jeszcze krótka wymiana maili ze skautami i ruszamy!
Wyjazd ustaliliśmy na czwartek wieczorem, aby już w piątek po południu być na miejscu. Mimo, że osobowa wersja Fiata Ducato, którą jechaliśmy jest bardzo wygodna, to tak długa podróż musiała być męcząca. Czas jazdy wydłużył się jeszcze, kiedy stwierdziliśmy dość poważną awarię dwóch opon.
Trochę czasu straciliśmy również zaraz za Polską granicą, gdzie zatrzymał nas patrol niemieckiej policji. Ciężko się było dogadać, ale kiedy wytłumaczyliśmy, że jesteśmy skautami i jedziemy do naszych przyjaciół z Pfullendorfu, to nie sprawdzili ani stanu technicznego, ani jakichkolwiek dokumentów, tylko uśmiechnęli się i puścili nas w dalszą drogę.
Mimo problemów z samochodem, nie zrezygnowaliśmy z odwiedzenia Rotenburga, przepięknego średniowiecznego miasteczka.
Pfullendorf
W prawdzie nie widzieliśmy się ledwie miesiąc, jednak radość z ponownego spotkania była wielka!
Po ponad 20 godzinach od wyjazdu z Warszawy dotarliśmy do Pfullendorfu. Miasto, którego początki sięgają pierwszej połowy XIV wieku, z niewiadomych względów zupełnie nie przystosowane jest do jazdy samochodem. Już po kilku pierwszych ostrych zakrętach i stromych podjazdach w wąskich uliczkach, nie wiedziałem, gdzie jestem. Nawigacja oczywiście mówiła nam gdzie skręcić, co jednak miało niewielki wpływ na moją orientacje w terenie.
Mimo wszystko udało się dotrzeć w umówione ze skautami miejsce, gdzie czekał już na nas Feliks. W prawdzie nie widzieliśmy się ledwie miesiąc, jednak radość z ponownego spotkania była wielka!
Jako że w Pfullendorfie mieliśmy spędzić tylko około 36 godzin, trzeba było przejść do działania. Na początek spytaliśmy Feliksa jakie właściwie są plany – mailowo dowiedzieliśmy się tylko, że mamy się zupełnie o nic nie martwić, co zresztą uczyniliśmy. Dowiedzieliśmy się, że będziemy jeść, realizować program i jeść, co zupełnie zgadzało się z rzeczywistością, o czym dość szybko się przekonaliśmy.
Pfullendorf podobny jest do wielu innych niemieckich miasteczek, przez które mieliśmy okazje jechać. Posiada jednak swój unikalny klimat i niepowtarzalną atmosferę.
Zgodnie z planem, rozpoczęliśmy więc od kolacji. W restauracji do której zostaliśmy zaproszeni, miło spędziliśmy wieczór, była też pierwsza okazja, żeby porozmawiać ze skautami o sprawach innych niż organizacyjne. Po kolacji rozdzieliliśmy się na dwie grupy (spaliśmy w domach skautów). Warunki były na prawdę świetne. A z samego rana czekał na nas kolejny punkt programu, czyli… śniadanie.
Potem jednak przyszedł czas na program inny niż jedzenie. Na początek zwiedzanie miasta. Pfullendorf podobny jest do wielu innych niemieckich miasteczek, przez które mieliśmy okazje jechać. Posiada jednak swój unikalny klimat i niepowtarzalną atmosferę.
W samym centrum miasta (naprzeciwko harcówki) stoi kościół. Z tego co udało nam się dowiedzieć, posiada niesamowitą akustykę, a koncerty organowe są słynne w całej okolicy. Moją uwagę zwróciła figurka pielgrzyma wędrującego po szlaku św. Jakuba (poznajemy po muszelce), znajdująca się nad ołtarzem.
Kolejną atrakcją Pfullendorfu jest najstarszy dom w południowych Niemczech. Niestety próby przejęcia domu w celu założenia tam naszej kolonialnej harcówki spełzły na niczym.
To, co chyba najbardziej wyróżnia Pfullendorf wśród okolicznych miast i miasteczek to fakt, że każdy dom posiada tutaj swoją własną piwnicę. Nie taką piwnicę jaką my miewamy w domach, ale wielką, a często bardzo wielką piwnicę wykutą bezpośrednio w skale. W jednej z takich piwnic znajduje się restauracja mieszcząca co najmniej 100 gości, zwiedziliśmy ją, ale nie było szans na kolację w tym miejscu, nie tylko ze względu na ceny, ale również konieczność rezerwacji stolików na kilka miesięcy naprzód! Kolejną atrakcją Pfullendorfu jest najstarszy dom w południowych Niemczech. Zostaliśmy po nim oprowadzeni i od razu bardzo nam się spodobał. Niestety próby przejęcia domu w celu założenia tam naszej kolonialnej harcówki spełzły na niczym.
Długo można by wymieniać inne zabytki i ciekawe miejsca, jednak, jak już wspomniałem, czas nas gonił. Zaraz po zwiedzaniu wróciliśmy do normalnego toku zajęć, czyli udaliśmy się na lunch w lokalnej kawiarni. Zaraz po lunchu zostaliśmy zabrani na wycieczkę do Uberlingen nad Jeziorem Bodeńskim. Pojechaliśmy samochodami skautów, bo naszym Ducato, zajęli się inni druhowie, abyśmy nie stracili ani chwili na jeżdżenie po warsztatach.
W końcu pod sam wieczór przeszliśmy do meritum, czyli podsumowania naszego wspólnego obozu stałego.
Ciągle nie znaliśmy szczegółowego planu, wiec każdy kolejny punkt coraz bardziej nas zaskakiwał. Gdy wróciliśmy z Uberlingen, zostaliśmy zaproszeni do harcówki, gdzie reporter lokalnej gazety przeprowadził z nami wywiad. W końcu pod sam wieczór przeszliśmy do meritum, czyli podsumowania naszego wspólnego obozu stałego. Doszliśmy do wielu ciekawych wniosków, ale najważniejsze co ustaliliśmy, to że za dwa lata chcemy znów pojechać razem na obóz!
Niestety w niedziele musieliśmy wyruszyć z samego rana, żeby nasi harcerze mieli szansę zdążyć do szkoły. Korzystając z zamieszania na pokładzie, część z nas przejęła kontrolę nad samochodem i udało nam się przynajmniej częściowo wrócić przez Alpy, które tak bardzo chciałem zobaczyć.
Kiedy w poniedziałek o około 5 nad ranem dojeżdżaliśmy do Warszawy, ktoś z przerażeniem stwierdził, że z dokładnością do kilku minut, tyle samo czasu spędziliśmy w podróży co na miejscu. Nikt jednak ani przez chwilę nie miał wątpliwości czy warto było jechać. Było warto!