Zakładam, że się uda

Archiwum / 25.05.2009

Recepta jest prozaiczna: mieć marzenie i robić wszystko, by stało się ono rzeczywistością. O tym, czy podróże są dla wszystkich, czy tylko dla wybranych, jak pojechać na koniec świata i czy da się z tego żyć, „Na Tropie” rozmawia z Wojtkiem Marcem – podróżnikiem, organizatorem wypraw przygodowych.

Jak Wojtek został podróżnikiem?

– Zaczęło się chyba jeszcze zanim się urodziłem. Mój dziadek był geografem i jego pasją zawsze była przyroda i podróżowanie. Przekazał mi to w genach. A tak poważnie – zaraziłem się chyba na początku szkoły podstawowej, kiedy rodzice wysłali mnie na obóz harcerski. Miałem sześć lat i z większym od siebie plecakiem pojechałem na miesiąc do lasu. Wszystko stawiane na gołej ziemi. Zupełnie inne warunki niż teraz. No i cały miesiąc bez rodziców. Nie mogło to zostać bez wpływu na dalsze moje życie. Większość ludzi, których teraz znam, którzy powiedzmy… aktywnie włóczą się po świecie, korzenie tego wzięli z harcerstwa, drużyny, klubu. Ja tak samo. Obóz w Bieszczadach to był mój pierwszy kontakt z górami. Bardzo mi się spodobało. Gdyby nie ten harcerski początek, nie wiem, co bym teraz robił. Może na studiach w końcu trafiłbym na podróżujących i ta uśpiona pasja by się ujawniła…? Na szczęście dowiedziałem się o tym wcześniej. Nie zmarnowałem tych lat.

To takie proste? Wstępujesz do drużyny i zostajesz podróżnikiem?

– To pierwszy krok, za którym powinny iść kolejne, by tak się stało. Jeszcze w liceum w Łowiczu miałem krótki epizod z klubem turystycznym działającym przy PTTK. Wybraliśmy się ze dwa razy w Sudety. Ale turystyka na poważnie, zwłaszcza ta górska, zaczęła się na studiach. Przyjechałem do Warszawy, zacząłem studiować ekonomię, dowiedziałem się, że na uczelni działa turystyczne koło naukowe, które oczywiście więcej miało wspólnego z turystyką niż z nauką. Wtedy poznałem ludzi, z którymi odbyłem później niejedną podróż i z którymi do tej pory utrzymuję kontakt. Wtedy też pojechałem na swoją pierwszą daleką wyprawę: w Kaukaz, na Elbrus. To była pierwsza tak wysoka góra, z jaką przyszło mi się zmierzyć. Jak się okazało, nieostatnia. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Zacząłem studiować geografię, zapisałem się na kurs przewodnicki SKG, tam poznawałem kolejnych turystycznych zapaleńców, wsiąkałem w to środowisko, kolejne wyprawy, kolejne góry, aż pomyślałem, że to takie przyjemne, że fajnie by było się tym zająć na co dzień i spróbować z tego żyć.

Nie mów, że da się z tego wyżyć?

– Droga jest prosta. Wystarczy zrobić uprawnienia pilota wycieczek, zatrudnić się w biurze podróży i jeździć z grupami autokarem po Europie. Można się z tego utrzymać, ale jaka to przyjemność zwiedzać ciągle te same miejsca?
Mój pomysł był inny. Chciałem zebrać grupę ludzi, która wykorzystując własne doświadczenia i pasje, będzie robiła własne wyprawy i zabierała na nie ludzi „z zewnątrz”. Chciałem robić wyprawy nietuzinkowe, w miejsca nietypowe, odległe, wyprawy mające własny, niepowtarzalny charakter. Na początku niekomercyjnie, później – jak się uda – z nastawieniem na zarobek. I udało się. Po trzech latach przygotowań, zbierania doświadczeń i kontaktów w końcu ruszyliśmy. Jako młoda firma musimy borykać się z licznymi problemami i wiele wody w Wiśle upłynie, nim będziemy mogli się z tego utrzymywać. Ale robimy w tym kierunku wszystko, wierząc, że w końcu się uda. Aktualnie w Polsce rynek tego typu usług dopiero się kształtuje. Jest kilka firm, które od kilku lat działają i radzą sobie przyzwoicie. To dobrze wróży na naszą przyszłość.

 Mam wrażenie, że chcecie sprawić, by koniec świata był dla każdego na wyciągnięcie ręki. Nie chciałbyś, żeby te najodleglejsze miejsca pozostały w zasięgu najtwardszych zapaleńców, a nie każdego, kto tylko jest gotów zapłacić odpowiednią sumę?

To jest pewien dylemat, rzecz trudna do pogodzenia. Z jednej strony chcemy, by na nasze wyprawy jeździły osoby podobne do nas, które jakoś to czują, których pasją jest podróżowanie. Chociażby po to, żebyśmy mogli się bez problemu z nimi dogadać, by uniknąć konfliktów i nieporozumień. Z drugiej strony nie możemy wybrzydzać. Firma dopiero startuje, zależy nam na tym, żeby jeździło jak najwięcej osób, czyli de facto wszyscy, którzy się do nas zgłoszą. Choćby po to, by móc budować bazę klientów i się rozwijać. Tu jest ten rozdźwięk między kwestiami materialnymi a ideologicznymi. Dla nas idealnie byłoby, gdyby jeździli z nami ludzie, którzy nie oczekują, że wszystko dostaną na talerzu, którzy wiedzą, że wszystko może się podczas wyprawy wydarzyć – a jednocześnie było ich tylu, by można było się utrzymać. Ale wiadomo, nie jest to proste. Póki co musimy osiągnąć kompromis.

Załóżmy więc, że przychodzi do was grupka biznesmenów i płaci, żebyście zabrali ich na Annapurnę, żeby mieli czym się chwalić przed kolegami.

– Na Annapurnę byśmy ich nie wzięli, nie mamy takiego doświadczenia. A poza tym to nie jest oczywiście tak, że wystarczy przyjść i położyć pieniądze na stół, a my bierzemy delikwenta. Wszystkich uczestników zawsze weryfikujemy pod kątem konkretnej wyprawy – zastanawiamy się, czy spełnia warunki zdrowotne i kondycyjne. Przewodnik danej wyprawy ma zawsze za zadanie spotkać się, porozmawiać, poznać każdą osobę, która ma z nami jechać. Oczywiście w tej chwili nie możemy sobie pozwolić na specjalne wybrzydzanie, ale bezpieczeństwo jest dla nas najważniejsze.

Mnóstwo ludzi zapytanych o największe marzenia, wymieni podróż dookoła świata lub podróż w nieznane. A jak przychodzi co do czego, to wyczekany urlop spędzają na plaży w Jelitkowie.

– Może zwyczajnie się boją, nie znają tych dalekich miejsc, wolą jechać tam, gdzie już byli, albo w miejsca, o których przynajmniej słyszeli. Może nie wiedzą, jak się do tego zabrać: gdzie mogliby pojechać, co tam zobaczyć, gdzie przenocować, jak się porozumiewać, skoro nie znają języka. Wielu ludzi wychodzi z założenia, że skoro najdalsza podróż jest marzeniem, to na pewno nie uda nam się jej odbyć. Bo marzenia przecież się nie spełniają. Ale ja uważam, że marzenia się spełniają. Kiedyś moim marzeniem były dalekie podróże. I zacząłem podróżować. Teraz marzę, by móc się z tego utrzymać. Jak widać, powoli się udaje. Bo recepta jest prozaiczna: mieć marzenie i robić wszystko, by stało się ono rzeczywistością. I nie rezygnować, gdy pojawią się trudności.

To co trzeba zrobić, żeby pojechać na koniec świata?

– Jeśli założymy, że wszystkie warunki zewnętrzne są spełnione – mam czas, pieniądze, zdrowie, które mi na to pozwala – to mogę zgłosić się do kogoś, kto taki wyjazd organizuje… (śmiech). Albo kupić przewodnik, bilet i jechać. Albo dogadać się ze znajomymi, żeby razem z nami tam pojechali. Sposobów jest mnóstwo, ale nikt tego za nas nie zrobi. Najważniejsze to się odważyć.

Są jakieś miejsca na świecie, do których cię nie ciągnie?

– Pewnie są, ale i tak chciałbym tam pojechać, żeby je po prostu zobaczyć. W życiu każdego, kto podróżował, są takie miejsca, które bardziej niż inne mu odpowiadają. Ja na przykład jestem zakochany w Azji Syberyjskiej – Rosja, Mongolia, Kirgistan. To są miejsca, do których zawsze z chęcią bym wrócił. Są też kraje, które raz widziałem i myślę, że wystarczy. Na przykład niektóre kraje Ameryki Południowej – dla mnie zbyt hałaśliwe, z nadmiarem ludzi i zgiełku. Inna sprawa, że jest tam wiele miejsc, które chociażby ze względów przyrodniczych warto zobaczyć. Nawet gdy coś innego nam w nich przeszkadza.

Piszecie „zorganizujemy wyprawę w dowolne miejsce na Ziemi”. Naprawdę nie ma dla was rzeczy niemożliwych?

– Pewnie istnieje miejsce, w które nie tyle nie dalibyśmy rady zorganizować wyjazdu, co może w jakiś sposób się bali, ze względu na przykład na sytuację polityczną czy brak doświadczenia (patrz Annapurna). Moje pierwsze pomysły podróżnicze brały się z tego, że wpadało mi do głowy miejsce, w które chciałem się wybrać i nawet nie zastanawiałem się nad tym, czy to jest do zrealizowania. Później okazywało się, że było. Na tej podstawie wnioskuję, że gdyby zgłosił się do nas ktoś, kto chciałby, żebyśmy zorganizowali mu wyprawę w najbardziej nietypowe miejsce na Ziemi, to spróbowalibyśmy to zrobić.

Jednym słowem wszystko, co kiedyś komuś się zachciało – wam udało się zrealizować.

– Tak, mogę nawet podać przykład. Osoba, która była z nami na jednej wyprawie, przyszła i zapytała, czy nie zorganizowalibyśmy wyjazdu do Gujany. Domyślam się, że wiesz, że są bardziej turystyczne kraje w Ameryce Południowej niż Gujana. Myśmy się tego podjęli. Nie wszystko udało się zrealizować, bo to kraj mocno nieprzewidywalny i trudno coś zorganizować przed wyjazdem, rzeczywistość wiele pomysłów weryfikuje. Najważniejsze, że spróbowaliśmy, wyjazd się odbył i wszyscy wrócili cali, zdrowi i szczęśliwi.

Czego cię nauczyły twoje podróże?

– Czasami staram się sobie wyobrazić siebie sprzed sześciu lat – jak ja wtedy widziałem świat. To była jakaś dziwna karykatura człowieka… Całe szczęście, że każde doświadczenie czegoś nas uczy. Mnie podróże nauczyły, żeby nie patrzeć na świat stereotypowo, schematycznie, że gdzieś jest biednie, a gdzieś bogato, że gdzieś są ludzie mili, a gdzieś nie. Wydaje mi się, że ludzie są wszędzie tacy sami, są po prostu dobrzy, żyją tak, jak im pozwalają warunki. Nauczyłem się nie generalizować, tylko podchodzić do wszystkiego z pozytywnym nastawieniem i wierzyć, że się uda. Zazwyczaj się udaje.

Co przed tobą?

– Każdy kij ma dwa końce. Zawodowe organizowanie wypraw pociągnęło za sobą mnóstwo pracy i dużą odpowiedzialność. Ktoś to musi udźwignąć, wszyscy nie mogą naraz jeździć. Dlatego musiałem odłożyć na dalszą przyszłość moje indywidualne plany wyjazdowe. Teraz najważniejszy dla mnie jest ten projekt. Chciałbym, żeby zakończył się sukcesem – to największe wyzwanie, które stoi przede mną.

Ale skłamałbym, gdybym powiedział, że nie chciałbym gdzieś pojechać, nawet dzisiaj. Chciałbym pojechać motorem wzdłuż całej Azji – od Warszawy po Magadan. Albo pojechać do Patagonii, albo zobaczyć Nową Zelandię, albo pojechać w Himalaje… Prędzej czy później te marzenia też zaczną się spełniać – ale jeszcze nie teraz. Kolejna sprawa to rodzina, życie osobiste – to trzeba jakoś umiejętnie godzić. Rodzice niekoniecznie podzielają moje wysokogórskie zainteresowania, ale przynajmniej starają się zrozumieć. Chwała im za to, że nie przeszkadzają (śmiech). No i dla mnie to większa satysfakcja, że wszystko osiągnąłem własną pracą, nikt mi tego nie dał.

Są ludzie, którym to łatwo przychodzi – rzucić wszystko i ruszyć przed siebie z plecakiem najpotrzebniejszych rzeczy. Czasem chodziły mi po głowie takie myśli. Ale chyba za dużo bym tu zostawił. Może kiedyś, jak już wszystko będzie dobrze poukładane, uda mi się wyjechać w wielką podróż bez martwienia się o to, co będzie tutaj.

Rozmawiała: Monika Marks

 

Wojtek Marzec – instruktor Hufca Łowicz, absolwent zarządzania i marketingu Szkoły Głównej Handlowej oraz geografii na Uniwersytecie Warszawskim. Twórca i koordynator Grupy Wyprawowej „Chate.pl”, organizującej wyprawy przygodowe w najdalsze zakątki Ziemi. W wolnym czasie żegluje, jeździ konno, grzebie w samochodach terenowych i słucha poezji śpiewanej. Uczestniczył w kilkunastu wyprawach górskich i przygodowych do Azji, Ameryki Północnej i Południowej. Najlepiej czuje się w polskich Bieszczadach, w których kiedyś zatrzyma się na dłużej.

 

 

phm. Monika Marks – zastępczyni redaktora naczelnego Na Tropie, namiestniczka  wędrownicza hufca Warszawa-Żoliborz, była drużynowa 127 Warszawskiej Drużyny Wędrowniczej „Plejady”. Geograf, klimatolog. Pracuje w międzynarodowej organizacji ekologicznej WWF.