Zimbardo w krzakach
W kwietniowym Na Tropie Andrzej Walusiak pisał o błędach młodości, które każdy młody instruktor popełnia. Są błędy, które się wybacza: nieudane gry, nieciekawe zajęcia i chodzenie szykiem ubezpieczonym. Są jednak błędy o wiele poważniejsze, mające większe konsekwencje i takie, których wybaczyć się nie da. Szczególnie sobie.
Większość z nas – obecnych i byłych harcerzy – bardzo dobrze wspomina lata spędzone na obozach, zbiórkach czy biwakach. Ciekawe zajęcia, niezwykłe przygody, przyjaciele na lata, czasem na całe życie. Kary, które ponosiliśmy – nawet jeśli były ciężkie – wspominamy dziś z uśmiechem, a przynajmniej z rozrzewnieniem. Czasem nie pamiętamy o nich w ogóle. Kiedy mieliśmy kilka, kilkanaście lat, nikt z nas nie zastanawiał się nad metodami wychowawczymi, jakie wobec nas stosowano. Bywało, że jakaś decyzja kadry wydała nam się głupia, niesprawiedliwa, czy niepotrzebna, ale przecież takie jest życie, wiele nas to nauczyło, a po latach nikt nie ma do nikogo pretensji. Czy słusznie?
Daleko od cywilizacji
Obóz, o którym chcę napisać, miał miejsce, kiedy miałam 16 lat. Był to już trzeci obóz, na który jechałam jako członek kadry, a nie zwykły uczestnik. Nie był to dla naszego środowiska najlepszy rok, dlatego, żeby zorganizować wyjazd, byliśmy zmuszeni połączyć się z dwoma innymi drużynami. Moja ówczesna drużynowa została nią ze względu na mój zbyt młody wiek. Nie lubiła swojej funkcji i nie chciała jej pełnić. Nie miała doświadczenia ani wiedzy, harcerze nie przepadali za nią. Kurs drużynowych kończyłyśmy razem i niestety nie byłam w stanie niczego się od niej nauczyć. Wydawałoby się, że idealną sytuacją jest obóz taki jak ten. Starsze druhny i druhowie, których można obserwować, naśladować, uczyć się od nich. Szczególnie, że wśród nich były osoby, które wcześniej prowadziły zajęcia na wspomnianym kursie. Nic bardziej mylnego.
Wśród uczestników naszego obozu było kilka osób w moim wieku, jeden starszy chłopak i moje dwie młodsze siostry. Bardzo ciężko było zdobyć szacunek w takiej grupie. Szybko jednak nauczyłam się, że nie o szacunek chodzi. Chodzi o posłuch. A jak go zdobyć? Strachem. I zaczęło się: bieganie z plecakiem po szosie, pompki, przysiady, stanie na baczność. Bałagan w namiocie? Przewróćmy namiot. Wymienione metody były na porządku dziennym w jednej z drużyn, która była z nami na obozie. Na początku wydawały mi się brutalne, później sama zaczęłam je stosować – bo były skuteczne. Pod koniec trzytygodniowego obozu sama udoskonalałam kary, którym poddawałam niepokornych harcerzy. Władza, którą zdobyłam w ten sposób, sprawiała mi radość, a ci starsi i bardziej doświadczeni nie tylko mnie nie powstrzymywali, ale wtórowali mi w tych praktykach.
Jedną ze skuteczniejszych metod podporządkowania sobie drugiego człowieka jest psychiczne „złamanie” go, odebranie mu godności i poniżenie. Kary spotykane w harcerstwie często wykorzystują te strategie. Pozornie mniej brutalne niż przysiady czy bieganie, są w rzeczywistości okrutniejsze. Szczególnie często stosuje się je wobec zuchów. Wymienię chociażby malowanie czarnych kropek dzieciom na czole lub wypisywanie przewinienia na kartce i zawieszanie jej delikwentowi na szyi – dziecko jest naznaczone, poniżone, zawstydzone i… posłuszne. Straszenie tajemniczym druhem kwatermistrzem lub telefonem do rodziców przypomina mi nieporadne mamy, które wybierają najgroźniej wyglądającego mężczyznę w tramwaju i mówią do dziecka, że jak nie przestanie płakać, to wspomniany pan je porwie. Kar, którym byłam poddawana, którym ja poddawałam swoich podopiecznych, czy które udało mi się zaobserwować w innych środowiskach, jest więcej, niż jestem w stanie wymienić. A przecież jest też cała grupa innych błędów, które popełniają zarówno młodzi, jak i doświadczeni instruktorzy. Studiująca kilka lat temu pedagogikę drużynowa znanej mi gromady zuchowej, zwykła nazywać dzieci debilami, a musztrę (tak, zuchów!) prowadzić siedząc w leżaku. Sprawujący ważną funkcję w hufcu instruktor, będąc jeszcze drużynowym, za karanymi „przebieżką po szosie” harcerzami jeździł samochodem. Jego następcy stosowali łagodniejszą wersję – przesiedli się na rower. Wspomniałam, że gonieni harcerze biegali niosąc ze sobą drzewo? Wspólnie trzymany wiatrołom? Na opisywanym wcześniej obozie którejś nocy obudziliśmy dzieci petardami imitującymi granaty i strzelanie z Kałasznikowa – kolega przyniósł z wojska. Innej nocy dwóch dorosłych instruktorów przestraszyło niemal na śmierć dwunastoletniego wartownika, wrzucając go do bagażnika samochodu i symulując porwanie. Nie wspomnę o jego koledze, który odszedł z wartowni chcąc zameldować śpiącej kadrze, że nieznane osoby proszą o pozwolenie na wejście na teren obozu. Sytuacje, które tu opisuję, mogą wydawać się skrajne, a przecież nie działałam w patologicznym środowisku. Byłam przyboczną w dużym poznańskim hufcu, a nasze obozowe „przygody” miały miejsce w hufcowej bazie obozowej, wśród kilkudziesięciu instruktorów.
Jak rodzi się agresja
Do eksperymentu zostało wybranych 24 studentów. Wszyscy pozytywnie przeszli testy psychologiczne, nie wykazywali objawów chorób psychicznych ani problemów z agresją. Losowo zostali podzieleni na dwie grupy – strażników i więźniów. Eksperyment miał miejsce na Uniwersytecie Stanford w Stanach Zjednoczonych, zaprojektował go profesor Philip Zimbardo. Piwnica uczelni została zaadaptowana na więzienie, zorganizowano cele z kratami zamiast drzwi i pomieszczenia dla strażników. Strażnicy mieli za zadanie utrzymać porządek wśród więźniów. Nieoczekiwanie zwykłe pilnowanie przekształciło się w gnębienie, maltretowanie, poniżanie – zarówno psychiczne, jak i fizyczne. Eksperyment został przerwany już szóstego dnia: strażnicy przekroczyli wszystkie granice humanizmu, a więźniom groziły poważne urazy psychiczne. Ktoś może uznać, że dramatyzuję, że moje porównanie jest niewłaściwe, przesadzone i że w harcerstwie nikt nie posuwa się tak daleko jak wspomniani strażnicy. Należy jednak pamiętać, że strażnicy byli normalnymi, zdrowymi studentami, którzy zgłosili się do jakiegoś eksperymentu za skromne wynagrodzenie, dla kilku doświadczeń i zabawy. W opisie zadań nie było powiedziane, że więźniów trzeba karać czy poniżać – studenci uczyli się od siebie, metody wymyślali na bieżąco – wszystko po to, żeby zdobyć posłuch i przynajmniej pozorny szacunek.
Polecam zapoznać się z materiałami dotyczącymi Eksperymentu Więziennego, których w Internecie jest naprawdę dużo. W filmie dokumentalnym „Quiet Rage: The Stanford Prison Experiment” z 1991 roku, wypowiadają się uczestnicy eksperymentu: o tym co czuli, jak radzili sobie z tym podczas badania, a jak później. Za szczególnie ciekawe uważam wypowiedzi strażników, którzy wydają się być zdziwieni, że byli zdolni do takiego okrucieństwa. Prawdopodobnie tylko dzięki Zimbardo udało uwolnić się im od poczucia winy – wyrzutów sumienia, że byli w stanie potraktować w tak bezlitosny sposób inną ludzką istotę.
Problem?
Nie chcę w tym artykule na nikim się mścić, rozliczać się z tymi, którzy mnie źle traktowali, czy prosić o przebaczenie tych, których ja nie szanowałam. Chcę zwrócić uwagę na problem, który jest powszechny – w szkołach, klubach sportowych, na koloniach oraz w naszej organizacji. Dzisiejsze warunki na rynku pracy i system edukacji uczą nas, że najważniejsze jest zaświadczenie, certyfikat, dyplom. Łatwiej ufamy osobom, które mogą poszczycić się kursami metodycznymi, instruktorskimi, patentem drużynowych. Za przykład stawiamy sobie często starszych instruktorów, którzy mają doświadczenie, wysokie stopnie i funkcje, a na naszym kursie prowadzili zajęcia z rozwoju psychofizycznego dzieci, czy z systemu kar i nagród, ale niestety oni nie zawsze zasługują na zaufanie, którym ich obdarzamy. Nie neguję wartości szkoleń, chociaż pewnie czasem wypadałoby uważniej przyjrzeć się kompetencjom prowadzących. Uważam, że kursy są potrzebne, a wręcz niezbędne. Jednak należy pamiętać, że nawet po kursie, z dyplomem i patentem, nawet po studiach z psychologii czy pedagogiki, wciąż jesteśmy tylko ludźmi – podlegamy wpływom i emocjom. Uczymy się całe życie, nieraz na błędach. Róbmy tak, żeby ich nie żałować, żeby za kilka lat nie być jak ci strażnicy z eksperymentu więziennego, którzy nie mogą uwierzyć we własne zachowanie. A co do mnie? Od czasu do czasu myślę o Jędrku, którego „porwaliśmy” na obozie, o wszystkich, którzy skakali, biegali, czołgali się i sprzątali pod moim nadzorem. Mam nadzieję, że wszyscy wspominają to z – pewnie gorzkim, ale uśmiechem, że nikomu nie zrobiłam krzywdy, że nie ma to negatywnego wpływu na ich obecne życie. Niestety pozostaje mi tylko ta nadzieja, bo prawdy nigdy się nie dowiem.