Źle się powodzi
Po majowych powodziach dowiedzieliśmy się o akcji pomocowej organizowanej przez tarnobrzeski wolontariat. Zupełnie spontanicznie zdecydowałam się na pojechanie tam, razem ze mną wybrał się kolega Arus. Nie sądziliśmy, że jest aż tak źle…
Dzień I, sobota
Jechaliśmy przez noc, więc oprócz dwóch godzin drzemki na jakieś stacji po drodze i niecałej godziny drzemki na miejscu – nie daliśmy naszym organizmom szansy na wypoczęcie. Dojechaliśmy na miejsce przed siódmą rano, o 9:00 był wymarsz. Ku naszemu zdumieniu okazało się, że oprócz naszej dwójki jest tylko dh. Agnieszka, jej znajoma Zosia i kolega Globus. To wszystko! A spodziewaliśmy się mega akcji! No nic. Pojechaliśmy.
We wsi Sobów opadła już trochę woda, dlatego mogliśmy pomagać. W gospodarstwie, za które się wzięliśmy, woda doszła do wysokości 1,5 m w domu. zalało cały parter, stodołę, przybudówkę, garaże. Zaczęliśmy od zbierania z całego terenu różnych belek, drewna, palet, które zostały porwane przez wodę lub skądś przypłynęły. Zrzucaliśmy to na jedną kupę. Później jedną kupę drewna (porozbijane meble, panele podłogowe) przerzucaliśmy na drugą. Rozmięknięte panele wrzucaliśmy na przyczepę ze śmieciami. Wynosiliśmy szafki, wszystko do wyrzucenia. Całe zboże w stodole i w przybudówkach zgniło. Trzeba było je wyrzucić na podwórko. Ładowałyśmy z dziewczynami łopatami na taczkę, chłopaki woziły. Najgorszy był SMRÓD! To zboże, gdy zaczęliśmy je przewalać, tak śmierdziało, że stojąc obok tego miało się odruchy wymiotne. Naprawdę nie dało się tego wytrzymać! Musieliśmy przerywać pracę co kilka sekund (sic!) i biec szybko gdzieś, gdzie nie było czuć tego potwornego zapachu. Coś strasznego! W końcu jednak udało nam się wszystko wygarnąć. Wyrzucaliśmy też błoto z przybudówki i grabiliśmy podwórko. Zostawiliśmy gospodarza z kupą pracy na głowie, ale musi zaczekać, aż woda jeszcze bardziej opadnie – dopiero wtedy będzie mógł kontynuować prace. Poznaliśmy jego jedną świnkę, kota z ubłoconym ogonem i samotną kurę.
Później przenieśliśmy się, aby pomagać pewnemu Wietnamczykowi i jego żonie (Polce) sprzątać ich dom, a raczej to, co z niego zostało. Niestety dwie fale zabrały im WSZYSTKO. Mieli mały domek, po części pan Bin sam go budował. Bezlitosny żywioł sprawił, że wyrzucać musieliśmy wszystko bez wyjątku. Arus najbardziej żałował Play Station 3, które było zupełnie nowe (jeszcze w pudełku), a kompletnie zalane. Zabrał je ze sobą i będzie rozkręcał… Bardzo sympatyczne małżeństwo, z bólem serca wyrzucaliśmy wszystkie rzeczy ich córeczki – stosy kolorowych ubranek, podręczniki, gry, zabawki, jakieś listy, pamiątki.. Ja musiałam wyrzucić całą szafkę ich zdjęć rodzinnych! Wszystko do kontenera. Straszne! Ich dom nadaje się tylko do rozbiórki. Na razie mieszkają w hoteliku w Tarnobrzegu, ale nie wiadomo, co będzie dalej… Na koniec pan Bin i pani Maria poczęstowali nas kanapkami i ciastkami, które dostają od okolicznych grup wsparcia. Każdy z chłopaków dostał po piwie w puszce (choć bardzo się bronili), pan Bi nie chciał wypuścić nas bez konserwy turystycznej i paczki herbatników w ręku. Byli bardzo wdzięczni za naszą pomoc. Trzymali się dzielnie.
Ludzie, którzy zdążyli posprzątać wszystko po pierwszej fali, zaraz potem musieli wszystko robić jeszcze raz, bo przyszła kolejna fala… Byliśmy bardzo blisko i domy, gospodarstwa, są w opłakanym stanie. Stwierdziliśmy, że gdyby nas to spotkało, to byśmy tylko siedzieli i płakali. Jak się patrzy na swój dom w takim stanie, to widać ogrom pracy, jaki jest do wykonania i nie ma się siły na nic… Ludzie mówią, że niektórzy tylko piją lub siedzą i płaczą – psychika totalnie siada, nie są w stanie nic robić. Dlatego tak bardzo potrzebują wsparcia z zewnątrz! Ludzi, którzy przez pół dnia im pomogą i cokolwiek ruszy z miejsca – wtedy zobaczą sens!
Dziś było ciężko, praca w okropnym upale po nieprzespanej nocy. Do tego okrutne komary, które nie pozwalają normalnie funkcjonować. Jutro o 9:00 ruszamy pomagać kolejnym ludziom.
Dzień II, niedziela
Dziś niestety nic się nie działo… Zerwaliśmy się rano i pojeździliśmy po okolicznych domostwach, ale okazało się, że ludzie tu w niedzielę chcą odpoczywać i nikt nie pracuje. Chociaż mają jeszcze mnóstwo roboty przed sobą, to nie ma się co dziwić. Muszą mieć czas na złapanie oddechu. Niektórzy nawet jakby chcieli się wziąć za jakieś porządki, to nie mogą, bo jeszcze stoi u nich woda. Widzieliśmy to. Przejechaliśmy koło wielu domów wciąż zalanych. Bardzo przykry widok. Meble wywalone z domu dryfują na podwórzu, wszystko o takim samym szarym odcieniu (pozostałość po mule), połamane, zniszczone… Myślałam, ze jestem twardzielką. Ale jak patrzyłam na to wszystko zza szyby samochodu, to łzy spłynęły mi po policzkach… Jeszcze jutro ruszamy pomagać, zrobimy wszystko, co w naszej mocy!
Dzień III, poniedziałek
Dziś znów o 9:00 byliśmy gotowi do wymarszu. Pogoda niezbyt korzystna – chwilę przed dziewiątą zaczęło lać, ale przestało padać, jak już dojechaliśmy na miejsce, więc przeszkodą było tylko błoto. Byliśmy we czwórkę – ja z Arusem, Globus i pan Edek, który zgłosił się do pomocy. Dziś rano zjawiliśmy się znów u Bina i jego żony, małżeństwa, któremu pomagaliśmy w sobotę. Wynosiliśmy mnóstwo sprzętów, drewna, strasznie ciężkich drzwi, mebli, ubrań. Arus zrobił imponującą ilość kursów z taczką do stojących przy drodze kontenerów. Okazało się, że pan Bin jest z zamiłowania elektronikiem i naprawia przeróżne sprzęty, jakie sąsiedzi mu przynoszą. W efekcie powódź zalała jakieś 15 telewizorów, z 5 komputerów… Ilość kineskopów, jakie wrzuciliśmy dziś do kontenerów, przerosła nasze wyobrażenia o tego typu hobby! Zapełniliśmy dwa duże kontenery. Podczas wynoszenia rzeczy spod niewielkiej wiaty na podwórku poczuliśmy niesamowity odór. Później okazało się, że to zapach kilkunastu paczek makaronu rozpuszczonego w popowodziowym mule… Smród był obrzydliwy, ledwo mogliśmy to powrzucać na taczkę, a potem do kontenera. Pan Bin na końcu swojej działki ma całkiem pokaźny składzik wszelkiego sprzętu elektronicznego i innego niesamowicie potrzebnego oprzyrządowania do Nie Wiadomo Czego, które zalegało tam zapewne od lat. Dopiero powódź okazała się dobrą sposobnością do pozbycia się wszystkich tych gratów! Więc woziliśmy na taczkach małe i duże kineskopy (największy miał chyba ze 40 cali!) i wyrzucaliśmy to wszystko bez żalu, jednak z bólem kręgosłupa. Na szczęście nie moralnego. Pan Bin i pani Maria jak zwykle zmusili nas do przerwy – częstowali chlebem, konserwą turystyczną, serkami topionymi, herbanikami, kawą, herbatą, wodą… Wszystko dostają z banku żywności i mają tego trochę za dużo, więc nie dziwne, że prawie wkładali nam jedzenie do ust! Około trzynastej pan Bin powiedział, że to już koniec pracy na dziś. Nie rozumieliśmy, o co chodzi, bo widzieliśmy jak wiele jeszcze roboty przed nimi. Jednak małżeństwo martwiło się, że jesteśmy zmęczeni. My z Arusem mieliśmy jeszcze dużo energii i wcale nie chcieliśmy się zatrzymywać! Pan Edek spocony opadł na krzesło i podziwiał naszą pracowitość („Nie miałem pojęcia, że oni tacy pracowici! I to z tak daleka przyjechali, żeby pomagać, niesamowite!”), a my zrobiliśmy jeszcze kilka kursów z taczką, zanim pan Bin ostatecznie zagrodził nam drogę. Pożegnaliśmy się z nimi z wielkim żalem – już nie będziemy mogli im pomóc, ale chcielibyśmy kiedyś ich odwiedzić! Powiedzieli, że chcą tam zostać, adres znamy! Zrobiliśmy też sobie z nimi pamiątkowe zdjęcie. No i nie udało nam się nie zabrać paczuszki „na drogę” od pani Marii – chce ktoś może turystyczną?
Zanim zacznę dalszą część sprawozdania – czas na dygresję. Do tej pory wszystkie tereny, na których pomagaliśmy, nazywałam przytarnobrzeskimi wsiami i okolicami Tarnogrzega. W rzeczywistości jednak są to wiejskie DZIELNICE Tarnobrzega. Choć każdą z nich dowodzi jeden człowiek, to wszystkie te miejsca należą do Tarnobrzega. Kiedyś były to niepodległe wsie, jednak teraz stanowią całość. Dzięki temu Tarnobrzeg jest jednym z największych miast w swoim regionie. Jedną z przyczyn przyłączenia tych wszystkich terenów do miasta było wypełnienie warunku odnotowania co najmniej 50 tys. mieszkańców, aby Tarnobrzegiem mógł rządzić prezydent, a nie burmistrz. Mimo zmian administracyjnych, większość mieszkańców wiejskich dzielnic cały czas mówi „Jestem z Sobowa/Wielowsi/Sokolników”, a nie „Jestem z Tarnobrzega”.
Dobrze, kontynuuję relację… Zadzwoniliśmy po naszego szofera i pojechaliśmy dalej pomagać. Tym razem do dzielnicy Wielowieś, która w większości stoi jeszcze w wodzie. Dostaliśmy namiar na gospodarstwo, gdzie starszy mężczyzna sam nie radzi sobie z wyrzuceniem wszystkiego z domu. Nie ma się czemu dziwić – zalało mu WSZYSTKO. Ani jedno pomieszczenie nie ocalało. Zginęły wszystkie zwierzęta (m.in. mnóstwo kur i ok. 25 królików), które cały czas leżą w stodole i gniją, bo nie ma się kto nimi zająć (nie wolno ich zakopywać na własną rękę). Abyśmy mogli dostać się do domu tego pana, musiał nam pożyczyć swoje wodery, w których przeprawiliśmy się przez zalaną ścieżkę. Sam dom stał teraz na małej wysepce, więc tam nie musieliśmy brodzić w wodzie. Do opróżnienia mieliśmy graciarnię. Jeszcze gorzej niż u pana Bina. Stosy niepotrzebnych rzeczy zbierane przez starsze małżeństwo – znacie to? Wasi dziadkowie też to robią? Pewnie sami to robicie. Oni tez nie przeczuwali zagrożenia. Składowali w tym pomieszczeniu meble, naczynia, przeróżne sprzęty, ubrania, zabawki, czasopisma, które zalegając tam od lat zdążyły w niektórych miejscach zapleśnieć. Myśleliśmy, że zapach sobotniego zboża był nie do zniesienia. Potem trafiliśmy na potworny odór u pana Bina. Ale tu… tu było najgorzej. Pewnie zrobią mi się niezłe zmarszczki, bo przez cały czas wyrzucania tych gratów przez okno miałam skrzywioną minę. Smród był tak potworny, że płakać się chciało. Naprawdę. Nie przesadzam i nie życzę
nikomu przebywania w takiej atmosferze. Uwijałam się sama z robotą, żeby
jak najszybciej to skończyć. Mężczyźni wymiękali…
W czasie, kiedy my zajmowaliśmy się wiosennymi porządkami, Arus poszedł na zwiad. Przeszedł się wzdłuż ulicy, żeby sprawdzić, komu jeszcze przyda się pomoc. Efekty były opłakane. Pomoc przyda się tam KAŻDEMU! Co prawda niektórzy ludzie nie mogą wynosić jeszcze ze swoich domów żadnych sprzętów, bo wciąż jest zbyt wysoki poziom wody, ale jest mnóstwo gospodarstw, w których woda już opadła i brakuje rąk do pracy! Są to rodziny ze starszymi osobami, które nie są w stanie same radzić sobie ze skutkami powodzi. Zresztą, jak już pisałam, widząc ogrom pracy do wykonania człowiek czuje taką bezsilność i taki bezsens, że tylko siada i płacze… Dlatego tym ludziom na razie nie są potrzebne żadne ubrania, żadne pościele, żadne zabawki i meble. Na razie potrzeba LUDZI!!!
Z wielkim żalem stamtąd odjeżdżaliśmy, bo choć sporo pomogliśmy (bez nas nie byłoby prawie nikogo…), to wiemy, jak ciężkie zmagania jeszcze przed mieszkańcami zalanych terenów. Zadziwiająca jest ludzka obojętność… Wolontariat zorganizowany w Tarnobrzegu nie może znaleźć na swoich terenach osób chętnych do pomocy! Ludzie nie chcą pomagać „swoim”!
Wracamy z Arusem z żalem i refleksją. Każdemu życzymy takich przeżyć, bo to bardzo wartościowe. Ja, zanim tam pojechałam, siedziałam w domu i oglądałam wszystko w TV. Wydawało mi się, że rozumiem tych ludzi, że im współczuję. Jednak dopiero, gdy znalazłam się na miejscu, tak naprawdę zrozumiałam tę tragedię. Zrozumiałam, co znaczy „koniec”. Potwornie żałujemy, ze nie mogliśmy zostać dłużej. My już wracamy do ciepłych domów, a ci ludzie zostają tam siedząc na pękniętych kubełkach umorusani obrzydliwym mułem i.. płaczą.