Złota Strzała wg Roberta Ludluma

Archiwum / 19.06.2008

Gdy się szuka symbolu pokoju i braterstwa, w dodatku wręczonego przez samego Baden-Powella, fantazja potrafi uderzyć do głowy. Tam, gdzie w historii Złotej Strzały natykamy się na białe plamy, wyobraźnia uruchamia pokłady najbardziej niesamowitych teorii. A takich plam jest dużo. Na co dzień trzymamy się faktów, sprawdzamy skrupulatnie każdą datę i nazwisko. Czasami jednak pozwalamy sobie na chwilę faktograficznego wariactwa. Ponieważ zbliżają się wakacje, czas odprężenia, postanowiliśmy przedstawić Wam jedną z takich wydumanych teorii, jaka mogłaby się zdarzyć Złotej Strzale, gdybyśmy faktycznie byli Indianą Jonesem.

 

 

Fakt 1: 1929 rok. Na Trzecim Światowym Jamboree w Arrowe Park Robert Baden-Powell na znak pokoju i braterstwa wręcza Złote Strzały narodowym delegacjom, w tym polskiej.

 

– Proszę wejść, panie Baldrick.

 

Stephen Baldrick niepewnie wślizgnął się przez masywne, wysokie drzwi. Wszedł do gabinetu, który, zacieniony i umeblowany na ciepłą, staroświecką modłę, zarażał odwiedzającego poczuciem spokoju i prywatności. Tu nie dało się rozmawiać inaczej niż półszeptem.

 

Za biurkiem, nad olbrzymim portretem Jerzego V, siedział wąsaty mężczyzna o zmierzwionych włosach.

 

– Proszę siadać – zaczął z wyczuwalnym szkockim akcentem. Po wymianie uścisków dłoni, gdy Baldrick usadowił się na przygotowanym dlań krześle po drugiej stronie biurka, gospodarz kontynuował: – Nie mieliśmy jeszcze okazji widzieć się osobiście. Dlatego chciałbym, żeby od podstaw zreferował mi pan stan projektu.

 

– Oczywiście – Baldrick wewnętrzną stroną dłoni otarł pot z czoła. – Projekt profesora Ashcrofta jest nie do wykonania przez naszych specjalistów. Na szczęście jednak znaleźliśmy kogoś, kogo umiejętności pozwolą pomyślnie przekuć w czyn ten śmiały pomysł. To Estończyk, nazywa się Edgar Kallas – tu Baldrick zawahał się na moment. – Jest tylko jeden szkopuł. On nie chce się ruszyć od siebie, nie zgadza się na przyjazd do Anglii. Kontaktowaliśmy się z najwyższym szczeblem, ale oni też nie mogą na niego wpłynąć. Facet jest… wielkim indywidualistą. Nawet polecenie premiera jego własnego kraju nie robi na nim wrażenia.

 

– Skoro tak, nie mamy innej możliwości, jak przekazać mu to i kazać bawić się na miejscu, o ile ma tam odpowiednie warunki laboratoryjne.

 

– Spodziewałem się takiej decyzji z pana strony – Baldrick nerwowo klasnął w dłonie – więc wraz z moim odpowiednikiem w Estonii opracowaliśmy już szczegółowy plan. Gdyby obecnie, choćby potajemnie, ktoś z nas wyruszył do Estonii albo przyjął estońską delegację u nas, nieprzychylne nam siły mogłyby szybko to wywąchać. Ale dosłownie za kilkanaście dni zaczyna się pewien zlot skautowy. Gdyby Estończycy podrzucili do tamtejszej delegacji swojego człowieka, a my w jakiś sposób doprowadzilibyśmy do tego, żeby projekt został mu przekazany… Oczywiście niepostrzeżenie, jakoś tak… w ukryciu. Można go w coś włożyć, nie wiem… to przecież nie jest duże.

 

Wąsaty mężczyzna zamyślił się na chwilę, po czym dźwignął się z fotela, zaparł rękami o biurko, jakby pochylając nad Stephenem Baldrickiem, i powiedział stanowczo:

 

– Ma pan moje błogosławieństwo, ale niech to wszystko zostanie dobrze przeprowadzone. Jeśli schowacie materiały… bo ja wiem, w fajce pokoju, to niech ta fajka trafi do Estończyków, a nie, przykładowo, do Kenii albo Chin. Wolałbym, żeby niepowołani nie zorientowali się, że zamiast tytoniu w fajce są ściśle tajne projekty, które mogą uchronić nas przed kolejną Wielką Wojną. Nad tym planem sztab naukowców pracował z profesorem Ashcroftem od 1918 roku, odkąd udało nam się uprzątnąć całe to europejskie pobojowisko. Bo na kolejne nie możemy już sobie pozwolić. Czy to jasne?

 

– Mhm – Baldrick tylko kiwnął głową. Wyglądał, jakby miał ochotę wtopić się w krzesło, na którym siedział.

 

– W takim razie żegnam pana. Oczekuję dokładnego raportu po zakończeniu tego skautowego zlotu. I proszę pamiętać, że wisi pan głową za powodzenie pomysłu. Do widzenia.

 

– Do widzenia, panie premierze – pisnął tylko Stephen Baldrick i ukłoniwszy się wyszedł, pospiesznie zamykając za sobą drzwi.

 

* * *

 

Fakt 2: II wojna światowa. Nieznany nam człowiek, z dużym prawdopodobieństwem harcerz, wywozi Strzałę z Polski z powrotem do Anglii.

 

Andrzej przycupnął za podziurawionym stołem. Ostrożnie przyklęknął na prawe kolano, ciężar ciała przechylił w przód. Niemiec, który strzelał do niego kilka chwil wcześniej, zniknął. Andrzej zamarł, powoli obrócił się za siebie, w obawie, że bandyta stoi już za jego plecami. Nie stał. Powietrze uszło Andrzejowi z płuc z głośnym westchnieniem ulgi.

 

Dookoła niego wrzało. Ludzie wybiegli z wnętrza cukierni i z krzykiem rzucili się w kierunku rannych. Leżało ich dwóch, jeden obok drugiego, tuż przy stole, za którym teraz ukrywał się Andrzej. Jak to się mogło stać, że oficer Wermachtu wpadł w szał zobaczywszy akurat Andrzeja? Owszem, mają mnie za co rozstrzelać, pomyślał nie bez krzty dumy, ale tego nie załatwia się w taki sposób. Nawet oni nie załatwiają! Facet po prostu wyjął broń i wystrzelił jak szalony. Raz, drugi. Obaj mężczyźni na linii między napastnikiem a Andrzejem zwalili się na ziemię z głuchym łoskotem i jękiem wytłoczonym z płuc. Tyle wystarczyło, żeby Andrzej zrozumiał. Zerwał się natychmiast i przewrócił stolik, przy którym siedział. W piersi mu zapulsowało, zaszumiało w głowie. Hitlerowiec odstawiony paradnie jak na galę nagle zaczął do mnie strzelać. Na ulicy! A ja tylko siedziałem przed cukiernią, przy stoliku. Jest środek dnia! Uratowała mnie odległość, na szczęście facet przechodził przez sąsiednie skrzyżowanie. Gdyby szedł tą ulicą, miałbym już kulę w głowie. Co z tymi dwoma? Żyją? Oddychają, jęczą, znaczy – żyją. Im już nic nie zrobi, chybił. Ale jak, do stu diabłów, jak on mógł w biały dzień zaryzykować taką mordownię po to… żeby dopaść mnie?! Wynoszę się. Natychmiast!

 

Zerwał się, odpychając się prawą ręką od postawionego na sztorc blatu stołu. Spiął się do biegu, ale zamarł, gdy stanowcze "Halt!" zmroziło mu krew w żyłach i zablokowało stawy w kolanach. Drań cały czas tam był, przed stołem, powiedział głos Andrzeja w jego własnej głowie. Jak on to zrobił?

 

Krzyki ucichły tak nagle, jak wybuchły. Ludzie rozstąpili się, ukryli w cukierni, znikli za węgłem. Andrzej był teraz sam. Odwrócił się. Niemiec stał przed nim, bez zgubionego gdzieś nakrycia głowy, jasne włosy z wydatną grzywką rozwiewały mu się na marcowym wietrze. Uniósł broń, nabiegły krwią wzrok skierował dokładnie między oczy Andrzeja. Tym razem już nie chybi.

 

Dlaczego od razu nie strzelił? Dlaczego nie wpakował mu kuli w plecy albo w potylicę? Czemu czekał, aż Andrzej się odwróci? Chciał informacji, to jasne… Tylko co ja mu mogę powiedzieć? Czego on chce? Pytania przemykały rozpędzone po głowie Andrzeja, jak strużki potu po jego plecach. Żadne pytanie nie padło jednak z ust niemieckiego oficera.

 

Huknął wystrzał z rewolweru.

 

Blokada stawów kolanowych puściła, Andrzej miękko
opadł na kolana. Opadł, żeby usłyszeć w swojej głowie tylko jedną myśl, wypowiadaną znów własnym głosem, ale tym razem wzbierającym ulgą. Żyję. Będę żył.

 

Przez zamglone oczy zobaczył, jak ciało oficera bezwładnie opada na ziemię, za barykadę oddzielającego ich okrągłego kawiarnianego stolika.

 

Stojący kilka kroków dalej młody mężczyzna w wytartej skórzanej kurtce schował za pazuchę rewolwer. Rozejrzał się konspiracyjnie dookoła, po czym pospiesznie syknął do Andrzeja:

 

– Uciekaj do mieszkania. Do swojego mieszkania!

 

– Do mieszkania? – Andrzej, wciąż półprzytomny, dźwignął się na nogi. Omiótł wzrokiem martwego Niemca. Rana postrzałowa ziała z jego pleców, na które obrócił się upadając. – Ale jak do mieszkania?! Tam pewnie lada moment będzie kipisz.

 

– No właśnie! – uzbrojony mężczyzna ponaglał go nawet samym niecierpliwym spojrzeniem. – Musisz zdążyć przed nimi. Musisz ją zabrać i wywieźć, natychmiast!

 

– Co zabrać? Dokąd wywieźć?

 

– Strzałę, oczywiście! Mój Boże, ty pewnie nawet nie wiesz, co w niej jest… Nie zadawaj pytań. Biegnij! Masz, trzymaj to – podał Andrzejowi rewolwer. – Może ci się lada moment przydać. Ale potem wyrzuć go jak najszybciej, niech cię po nim nie rozpoznają. Strzała musi opuścić Warszawę. A najlepiej w ogóle jakikolwiek teren, który kontrolują Szwaby. Nie patrz tak, nie ma czasu. No już, wynoś się!

 

Andrzej, nie rozumiejąc ani słowa z potoku zdań, jakim został zbombardowany, z cudzym, jeszcze ciepłym rewolwerem w dłoni, ruszył przed siebie. Zanim się obejrzał, mężczyzny w wytartej kurtce już nie było. Nie zdążył mu podziękować za uratowanie życia.
 
Dopiero na długo później, na szerokiej ulicy w angielskim Dover, nerwowo zerkając na skórzaną torbę, w której trzymał Złotą Strzałę, Andrzej przypomniał sobie jeden szczegół.

 

Mężczyzna mówił do niego wtedy z wyraźnym, choć niezidentyfikowanym, obcym akcentem.

 

* * *

 

Fakt 3: 1989 rok. Alan Strong w Dworku Shalbourne odnajduje Złotą Strzałę, zakurzoną i zapomnianą.
 

Emmerson przybliżył haczykowaty nos do parapetu. Kurz, który pokrywał leżące na nim plakietki zbierał się na oko kilka, jeśli nie kilkanaście lat. Najwyraźniej nikt tu przez ten czas nie przebywał. Emmerson poprawił czarny kapelusz i zdławił cisnące mu się na usta przekleństwo.

 

Już trzecią godzinę on i trójka innych mężczyzn inwentaryzowali zawartość Dworku Shalbourne. Wszystko, co się tu znajdowało, stanowiło schedę po Marguerite de Beaumont – wieloletniej drużynowej tutejszych skautów i opiekunce Dworku. Graham Coombe przyjechał tu jako reprezentant Głównej Kwatery Skautowej. W drzwiach przywitali go Pip Pocock, spadkobierca skautmistrzyni, oraz zaproszony przezeń starszy mężczyzna, Alan Strong. Ten wieloletni członek drużyny z Shalbourne, wychowanek Marguerite de Beaumont, mógł znacząco pomóc w przeszukiwaniu Dworku, zaznajomiony z wieloma jego zakamarkami, zwłaszcza na poddaszu. Ostatni z obecnych, Emmerson właśnie,  pojawił się nie wiadomo skąd. Nosił się bardzo oficjalnie, garnitur miał czarny jak skrzydło kruka. Jego nieduże, przymrużone oczy, których kolor nie sposób było odgadnąć, taksowały wszystkich dookoła spod ronda kapelusza, również czarnego. Przedstawił się jako przedstawiciel spółki, w której Marguerite ulokowała część swojego majątku. Machnął przed nosem zgromadzonych gęsto zadrukowanymi papierami. Więcej nie powiedział, tylko zaczął rozglądać się po Dworku. Coombe obawiał się, że firma Emmersona będzie chciała majstrować przy hipotece i położyć łapę na nieruchomości, ale postanowił poczekać na rozwój wydarzeń.

 

Po owych trzech godzinach inwentaryzacji, które Coombe i Pocock strawili z zeszytami i ołówkami w rękach, Alan Strong niespodziewanie ogłosił, że opuszcza zgromadzonych. Wymówił się kiepskim stanem zdrowia i problemami z oddychaniem suchym od kurzu powietrzem i pospiesznie okrył się wytartym płaszczem. Na koniec skłonił się jeszcze raz, co Pocock i Coombe kurtuazyjnie odwzajemnili. Emmerson zaś nie pożegnał się z nim, bo zniknął gdzieś w głębi Dworku.

 

Alan przeszedł za budynek, gdzie zaparkował samochód. Wyciągał właśnie kluczyki, kiedy usłyszał za sobą ciche kliknięcie. Emmerson stanął za jego plecami, prawą dłoń ukrył w mankiecie czarnej marynarki. Choć nie było tego widać, Alan nie miał wątpliwości, co napastnik ściskał w ręce.

 

– Wiem, że masz Strzałę – wypalił Emmerson prosto z mostu. Takiej bezpośredniości Alan się po nim nie spodziewał. – Trzymasz ją pod płaszczem i zamierzasz wyślizgnąć się z nią stąd jak szczur. Bo wiesz, jakie plany skrywa. Jeśli nawet nie mają dziś one znaczenia militarnego, to ich wartość historyczna jest nie do przecenienia. 

 

– Zdziwiłbyś się – westchnął Alan – jakie mogą mieć znaczenie militarne.

 

– To dlaczego je oddajesz? Przecież gdybyś chciał zwrócić je na Downing Street, załatwiłbyś to inaczej. Zgłosiłbyś się bezpośrednio do ludzi premiera, podał odpowiednie namiary, a oni załatwiliby resztę. Ale ty… ty chcesz ją gdzieś zabrać. – Postąpił o krok do przodu, z ukrytym w rękawie pistoletem wymierzonym w kolano Alana. – Myślisz, że Marguerite de Beaumont by tego chciała? Przecież ona przyjęła Strzałę od Polaków w dobrej wierze. Myślała, że to tylko symboliczny kawałek drewna przekazany przez Baden-Powella jako pamiątka. Dlatego najpierw prezentowała ją w Shalbourne na wystawie, w gablotce. Gdy zorientowała się, co jest w środku, obleciał ją strach. Ukryła Strzałę gdzieś głęboko. Chciała, żeby to wszystko nie ujrzało światła dziennego. Co takiego strasznego jest w tych planach, hę? Co ją tak wystraszyło?

 

– Nic nie wiesz o Marguerite i jej motywach – rzucił Alana pogardliwie, wyraźnie nie tracąc rezonu.

 

– Doprawdy? A co, pracowała dla kogoś? Wiedziała więcej, niż sądzę? Chciała ukryć Strzałę przed kimś?

 

– Wypchaj się – warknął Alan, w odpowiedzi na pytający wzrok Emmersona. – Nic ci nie powiem. I nie możesz do mnie strzelić, dobrze o tym wiesz. Gniew zbyt wielu porządnych ludzi ściągnąłbyś sobie na głowę za taki postępek. Ale jedno mogę ci powiedzieć. Uważam, że jeśli taka Strzała zupełnym zrządzeniem losu trafiła do kogoś jako symbol pokoju i braterstwa, to ten fakt coś znaczy. Niezależnie od tego, co kryje w środku, a może właśnie zwłaszcza z tego powodu.

 

– Ty naprawdę wierzysz, że jak zwrócisz Polaczkom Strzałę, to zrobią z niej dobry użytek?

 

– Nie mam pojęcia. Ale czuję, że taki mam obowiązek. Niezależnie od tego, jak bardzo irracjonalne ci się to wydaje.

 

– I nie czujesz się zdrajcą Anglii? – w głosie Emmersona coś niemal zgrzytnęło, jak widelec przesuwany z piskiem po talerzu.

 

– Przeciwnie, ale ty nie będziesz w stanie tego zrozumieć. Więc lepiej wracaj już do swoich moskiewskich zleceniodawców, bo tu nie masz czego szukać.

 

Po tych słowach Alan Strong, ze Złotą Strzałą za pazuchą płaszcza, po prostu odwrócił się, otworzył samochód ściskanymi w dłoni kluczykami… i odjechał.

 

* * *

 

– Halo?

 

– To ja. Zlokalizowaliśmy Strzałę…

 

– Doskonale!

 

– …ale niestety wymknęła nam się z rąk. Teoretycznie do 2005 roku była jeszcze w Głównej Kwaterze ZHP, w Warszawie.

 

– Więc jednak w Polsce.

 

– Owszem. Ale potem po prostu ją wcięło. Anglicy i Rosjanie jakby o niej zapomnieli. Ale ani jedni, ani drudzy jej nie mają, to by było po nich widać. Nie, oni ciągle przymierzają się do węszenia. Tylko chyba skupili się nie tam, gdzie trzeba. Przypuszczam, że działają teraz swoimi kanałami na Bliskim Wschodzie. Ja natomiast sądzę…

 

– …że Strzała ciągle jest gdzieś w Polsce?!

 

– Otóż to. Tylko dziwi mnie, że nikt na to nie wpadł. Nawet Estończycy chyba już sobie odpuścili pogoń za utraconym honorem. Nie ma absolutnie żadnych śladów działalności jakiegokolwiek wywiadu na terenie Polski w przeciągu ostatnich dwunastu miesięcy. W tej sprawie, oczywiście.

 

– Nic nie szkodzi. Szukajcie w Polsce, ja spróbuję swoimi dojściami wybadać, na czym skupili się Amerykanie. Podejrzewam, że ich ostre słowa kierowane w stronę Korei Północnej i Iranu mają z tym coś wspólnego. 

 

– Jest jeszcze jedno, co dotyczy „polskiego śladu”, a co powinien pan wiedzieć. Podobno ostatnio zawiązała się jakaś dziwna grupa. Kilkoro młodych ludzi, harcerze, ideowo związani z tym „symbolicznym” aspektem Złotej Strzały…

 

– Harcerze? To już tak młodych szkolą na agentów?

 

– Nie wiemy, czy dla kogoś pracują. Na razie ustaliliśmy na pewno, że nie dla Mossadu. Tak czy owak, będziemy trzymać ich na oku. Najdziwniejsze, że raczej nie kryją się ze swoimi zamiarami. Piszą do gazet, proszą o wsparcie. Czyżby nie wiedzieli?

 

– Na pewno wiedzą. Po prostu stosują marne przykrywki. Pewnie jednak pracują dla Amerykanów…

 

– To się okaże. Skontaktuję się niezwłocznie z naszą ambasadą przy Bonifraterskiej w Warszawie. Już oni tam będą mieli oko na tych harcerzy.

 

– Dobrze, pilnujcie ich. Zwłaszcza jeśli wiedzą, co jest wewnątrz Strzały. To, do kogo trafią te projekty, może wpłynąć nie tylko na życie tych harcerzy i nie tylko na nasze.

 

– To oczywiste. Odezwę się ponownie w przeciągu tygodnia. Mam nadzieję, że z pozytywnymi wiadomościami.

 

– Ja również. Powodzenia.

 

Grafika: http://storms.typepad.com/photos/uncategorized/spies.jpg

 

 

Piotr Mostowski – przyboczny w 126 WDH „Aurinko Vene” w hufcu Warszawa Żoliborz, pełniący obowiązki koordynatora projektu Złota Strzała.