Zwyczajni niezwyczajni

Archiwum / Lucyna Osińska / 10.03.2010

Myślę, że niewiele osób z mniejszych lub większych miast zdaje sobie sprawę z tego, z jakimi problemami boryka się harcerstwo na wsi. Ja też niewiele o tym wiem, ale im więcej stykam się z osobami pracującymi w środowiskach wiejskich, tym mam wobec nich większy szacunek.

Zdarzyło mi się raz w trybie awaryjnym otworzyć w przykręgowej KSW próbę wędrowniczą osobom spoza mojego środowiska. Rzecz dotyczyła harcerzy z podtoruńskiej wioski, w tym osoby zdobywającej stopień przewodnika, która na spotkaniu KSI, na którym planowała zamknąć swoją próbę po raz pierwszy w życiu dowiedziała się, że musi najpierw posiadać HO, a żeby zdobyć HO musi posiadać naramiennik wędrowniczy. Sytuacja iście podbramkowa, gdyż niewiedza dziewczyny była mało zawiniona, a nieubłaganie zbliżał się HAL, na którym miała ona pełnić funkcję opiekuna-wychowawcy. Trzeba więc było tę, zrealizowaną już zresztą w całości, próbę przewodnikowską zamknąć jak najszybciej. Pamiętam co wówczas myślałam; że należy jej pomóc, ale to straszne, na jak niskim poziomie metodycznym jest harcerstwo na wsi.

Nieco podobne myśli miałam całkiem niedawno, kiedy w naszej hufcowej KSI próbę podharcmistrzowską otwierała nauczycielka z innej okolicznej wioski, która po 25 latach przerwy postanowiła reaktywować tam harcerstwo od zera i wraz z koleżanką założyła drużynę harcerską i gromadę zuchową. Czytałam w ciszy zadania i wiedziałam, że od kandydatów z miasta, szczególnie w wieku wędrowniczym, wymagamy o wiele więcej, ale nic nie powiedziałam. Dlaczego?

Myślę, że niewiele osób z mniejszych lub większych miast zdaje sobie sprawę z tego, z jakimi problemami boryka się harcerstwo na wsi. Ja też niewiele o tym wiem, ale im więcej stykam się z osobami pracującymi w środowiskach wiejskich, tym mam wobec nich większy szacunek. Ich front jest bowiem dużo trudniejszy niż mój.

Kiedy moi harcerze w drużynie przygotowywali się do obozu ich harcerze przygotowali się do pracy na roli, a Ci nieliczni, których rodzice nie uprawiają już ziemi, z reguły mogli tylko pomarzyć o kwocie potrzebnej na wyjazd. Kiedy mnie brakowało pieniędzy na pracę drużyny czy kręgu, robiłam akcje „znicz”, akcje „supermarket” lub pisałam wniosek o dotację do Urzędu Miasta. Oni mogą liczyć tylko na dobrą wolę i fundusze wójta czy sołtysa, możliwości dorobienia przy tak wysokim bezrobociu na wsi są z reguły bardzo nikłe. Kiedy ja chciałam wykształcić nową kadrę zapisywałam swoich ludzi na potrzebną formę i czekałam gdzie ich zaprosi hufcowe ZKK na kolejny liczny i świetnie poprowadzony kurs. Oni mają tak małą ilość instruktorów w hufcach, że z trudem są w stanie wyłonić komendę, a co tu dopiero mówić o Zespole Kadry Kształcącej prowadzącym regularne szkolenia na różnych szczeblach. Natomiast informacje o zewnętrznych propozycjach trafiają tam nader rzadko. Podobne przykłady dysproporcji można by mnożyć, ale myślę, że powyższe zobrazowały już dostatecznie skale problemu.

Wszystkie te obiektywne problemy powodują, że wyszkolenie kadry i oferta programowa harcerstwa na wsi z reguły odbiega od średniej krajowej. Dzięki Bogu jednak istota harcerstwa nie tkwi w profesjonalizmie, choć zgadzam się, że bardzo by nam się on przydał w ZHP. Wydaje mi się raczej, że na wiejskie harcerstwo trzeba spojrzeć jak na kraje postkomunistyczne w okresie transformacji – ich pozycja startowa jest nieporównywalna z krajami Zachodu, a liczy się przede wszystkim tempo wzrostu (lub jego brak). Skłaniam się więc ku opinii, że na wsi instruktorzy wbrew pozorom dają dzieciakom więcej niż my w mieście. Są jedyną odskocznią od często bardzo szarej i patologicznej rzeczywistości domu rodzinnego, ostoją jasnych zasad, miejscem rozwoju i zdrowej zabawy. Nawet, jeśli wiejscy instruktorzy nie są w stanie wymienić jednym tchem form pracy typowych dla poszczególnych grup wiekowych, czy przeprowadzić super-warsztatów na temat tworzenia stron www, dają swoim środowiskom prawdziwą szansę na lepsze życie, zmieniają otaczającą ich rzeczywistość na lepszą.

Pamiętam jak dziś jak wracałam z nadania naramienników wspomnianych wyżej osób i do Torunia podwiozła mnie jakaś okoliczna mieszkanka. Ponieważ było ciepło i byłam ubrana tylko w mundur zapytała mnie, co tam robiłam i po krótkiej wymianie zdań okazało się, że dobrze zna ludzi i środowisko, z którym przed chwilką byłam na zbiórce. A zupełnie niepytana, bezbłędnie podsumowała moją wewnętrzną batalię o harcerstwo na 100%, 70% czy 40%. Powiedziała, że dzieciaki praktycznie z każdej rodziny w wiosce przewinęły się przez ich drużyny i że odwalają kawał dobrej roboty, bo dają im możliwości, jakich bez nich nigdy by nie miały. Chciałabym, aby ktoś kiedyś powiedział podobnie o mojej pracy.