Życie jest jak butelka dobrego wina
Przed kilkoma laty hitem wśród młodzieży była piosenka rozpoczynająca się od słów „dziewczyno, jak wino uderzasz do głowy…”. Dziś – przez wielu pewnie już zapomniana – ożywa na nowo przy okazji ostatniego polsko-słowackiego filmu pt. „Wino truskawkowe”.
Wino jak to wino – potrafi pozbawić nas świadomości, odjąć rozum, pomieszać zmysły. Swoistego pomieszania zmysłów doznałam i ja – po obejrzeniu „Wina truskawkowego”. Dobry, niedobry? Godny polecenia czy wręcz przeciwnie? I wreszcie: czy podobało mi się…? Krytycy w większości są zgodni: rozpływają się w zachwytach nad filmem. (Szczególnie że został on już pięciokrotnie nagrodzony w 2008 roku). I – choć osobiście nie przepadam za naszymi rodzimymi produkcjami – muszę szczerze przyznać, że „Wino truskawkowe” podniosło poprzeczkę w polskiej kinematografii.
„Wino truskawkowe” jest wynikiem współpracy reżysera Dariusza Jabłońskiego oraz pisarza Andrzeja Stasiuka – i to właśnie na podstawie jego książki pt. „Opowieści galicyjskie” stworzono scenariusz. Film opowiada historię Andrzeja, młodego mężczyzny, który z powodów osobistych postanawia porzucić wielkomiejskie życie w Warszawie i wynieść się jak najdalej od niej. Ląduje w Żłobiskach, tuż przy granicy polsko-słowackiej. I wydaje się, że to właśnie dzięki jego obecności na tej zapomnianej przez świat prowincji życie nabiera rozpędu i barw. Żona ucieka od męża, ktoś popełnia morderstwo… A może to było samobójstwo? W tym filmie nic nie jest jasne. Już samo przenikanie się świata realnego z mistycznym może budzić podejrzenia. Bo kogóż to nawiedzają niespokojne duchy zmarłych…? Z jednej strony rozmaite niejasności i rozmyte granice – a z drugiej skrajności. Społeczeństwo Żłobisk nie jest typowe; składa się na nie mnóstwo mężczyzn (zajmujących się głównie piciem wina truskawkowego) i zaledwie kilka kobiet – z czego tylko jedna nie została potraktowana marginalnie (pozostałych się prawie nie zauważa). Tłum mężczyzn i ona jedna. Ona – piękna Słowaczka Lubica, „lokalna seksbomba”, która przyjechała do Polski w poszukiwaniu ojca. Nie pasuje tu zupełnie, na swój sposób egzotyczna niejako gryzie się z szarym i brudnym otoczeniem. Swoim temperamentem i swoją żywiołością przypomina Marię Elenę z filmu „Vicky Cristina Barcelona” Woody’ego Allena… I właśnie losy tych dwojga, Lubicy i Andrzeja, nieustannie przeplatają się w „Winie truskawkowym” – lecz nie można stwierdzić, że jest to główny temat filmu. Pozostałe wątki, ujęte w lekką i dowcipną formę, są równie ważne i może właśnie dzięki temu całość nabiera głębi, nie jest jednopłaszczyznowa – a przez to nie da się jej zaszufladkować, co nadaje jej wyjątkowości.
Równie wyjątkowe są jeszcze dwie sprawy – a mianowicie muzyka i zdjęcia. I nie mam tu wcale na myśli ich technicznej strony – lecz tę estetyczną. Krajobrazy zapierają dech w piersiach, są „jak z obrazka”; chciałoby się je zatrzymać na dłużej… Tak samo muzyka – kompozycje Michała Lorenca są jak balsam dla duszy, można zachwycać się ich całością albo każdym dźwiękiem osobno… I tak wciąż od nowa i od nowa! Niestety, producenci filmu nie planują wydania soundtracka – a wielka szkoda, naprawdę! Pozostaje tylko upić się winem… Lecz czy truskawkowym? Warto spróbować. Wszak „życie jest jak butelka dobrego wina: niektórzy zadowalają się czytaniem etykiety na opakowaniu, inni wolą spróbować jego zawartość”, jak twierdził Anthony de Mello!