Życie w sieci
Zakupy w Internecie. Dyskusje w sieci. Spotkania on-line. Książki pisane elektronicznym atramentem. Czy jest jeszcze coś, czego do świata wirtualnego nie da się przenieść? I jak tego bronić?
Gazeta Wyborcza doniosła, że w jednym z mieszkań w centrum stolicy 16-letni chłopak wpadł w szał i groził, że pozabija wszystkich domowników, po tym jak ojciec wyłączył mu komputer. Ja na szczęście od rodziców już się wyprowadziłem, co niestety nie gwarantuje bezawaryjnej pracy mojego laptopa ani tego, że Internet będzie „zawsze i wszędzie”. Niemożność sprawdzenia poczty, skontrolowania stanu życia znajomych na Facebooku, porównania cen biletów lotniczych, czy też po prostu poczytania czegoś ciekawego doprowadza mnie do szewskiej pasji. I nic, że pogoda ładna, narzeczona się uśmiecha, a mięsko pięknie dochodzi w piekarniku. Jestem zły. Jak to się stało, że w ciągu zaledwie kilku lat uległem „rzeczywistości wirtualnej”?
Najważniejszy jest czas
Wysyłając maila wiem, że odpowiedź może nadejść natychmiast. Wysyłając tradycyjne listy skazywałem siebie na te przynajmniej kilka dni zawieszenia: kocha – nie kocha, zgodzi się – nie zgodzi, przyjmą – nie przyjmą (do pracy, na kurs, na wakacje). A tutaj proszę: „wyślij”… i już po chwili z drżeniem serca (znasz to uczucie?) klikasz „odśwież”. I nic, że coraz częściej na maila trzeba czekać dłużej niż na list wysłany priorytetem, bo dostajemy ich już tyle, że gubimy się w ich gąszczu. Ważne jest to, że – teoretycznie – odpowiedź możemy dostać niemal natychmiast. I klikamy, klikamy, klikamy…
Znajomy z Warszawy mówi mi, że produkty spożywcze kupuje w Almie przez Internet, a ta przywozi mu je za darmo.
Podobna sprawa ma się z zakupami on-line. Znajomy z Warszawy mówi mi, że produkty spożywcze kupuje w Almie przez Internet, a ta przywozi mu je za darmo (oczywiście od pewnej kwoty, w Almie to 150 złotych). Pozostaje tylko czekać, aż nasza ulubiona sieć dyskontowa wprowadzi tę możliwość i jeden z najbardziej czasochłonnych codziennych obowiązków, nieodmiennie kojarzony ze stresem, rękami pełnymi produktów (bo komu chciałoby się brać wózek) i długimi kolejkami zostanie zredukowany do paru kliknięć pomiędzy poranną kawą, a lekturą wiadomości (oczywiście w Internecie).
Druga sprawa: pieniądze
Od dłuższego czasu intryguje mnie, ile zyskuję korzystając z form komunikacji opartych na Internecie, zamiast tych klasycznych takich jak telefon czy poczta. O tym, jak ważny jest Skype, wie każdy, kto przez dłuższy czas musiał mieszkać za granicą. W moim przypadku dzień bez komputera z dostępem do Internetu równa się około 50-60 złotych wydanych na rzecz sieci Orange.
W moim przypadku dzień bez komputera z dostępem do Internetu równa się około 50-60 złotych wydanych na rzecz sieci Orange.
Już dawno powinienem był wysłać kwiaty lub butelkę koniaku autorom tego programu. Kolejny fenomen – zakupy sprzętu elektronicznego w sieci. Może nie jest to specjalnie uczciwe, ale z dziką satysfakcją wybieram się do rekinów handlu detalicznego wypytując o różne szczegóły techniczne danego sprzętu, a potem już w zaciszu domowych pieleszy porównuję cenę oferowaną przez nich, a dobrymi cenami sklepów internetowych. I to nic, że Internet też kosztuje. W sieci oszczędzam cały czas – kupując bilety lotnicze, mniej lub bardziej potrzebne produkty w ramach zakupów grupowych, czytając najświeższe wiadomości, ucząc się języków. Każde „klik” to parę groszy więcej w kieszeni, co dla takiego maniaka oszczędzania jak ja jest chyba największą zaletą świata wirtualnego.
Społeczność wirtualna
W „realu” znany jest tzw. „fenomen małego świata”, w myśl którego od dowolnej osoby na świecie (np. prezydenta Obamy) dzielą nas nie więcej niż 3-4 osoby. Czyli my znamy kogoś, ta osoba zna kogoś innego, ten ktoś zna jeszcze innego ktosia, która to osoba okazuje się być znajomym Pana Prezydenta.
W wirtualnym świecie nie potrzebujemy żadnych pośredników.
W wirtualnym świecie nie potrzebujemy żadnych pośredników. Bardzo łatwo i bez pomocy nikogo możemy dotrzeć do dowolnego rezydenta świata wirtualnego za pomocą Facebooka, Twittera, czy też innych portali społecznościowych. Czy na pewno nie masz żadnego celebryty w swoich znajomych?
Albo masz doła i nie masz z kim pogadać. To nic, że mieszkasz na drugim końcu miasta niż Twoi znajomi. Wchodzisz na gg i klikasz. I już nie jesteś sam. Czytasz jakiś ciekawy artykuł, a tam tuż obok tytułu znana Facebookowa ikonka „Lubię to!” i widzisz, że trzech Twoich znajomych podziela Twój społeczno-polityczny punkt widzenia. Nic, tylko zagadać na tym lub innym komunikatorze i już samotny wieczór zamienia się w swojskie pogaduszki przyjaciół. Ale nie trzeba nawet się komunikować. Wystarczy wejść na dowolny portal społecznościowy i już jest tak, jakbyś był w knajpie ze znajomymi. Wspomnienia z zagranicznych wojaży, niusy ze szkoły, plotki towarzyskie. Zamawiasz pizzę przez Internet i masz idealny piątkowy wieczór.
Same zalety?
Kartka czy też list otrzymany w tradycyjny sposób mają jednak nieporównywalnie większą wartość.
No oczywiście, że nie. W końcu mamy do czynienia z rzeczywistością wirtualną. WIR-TU-AL-NĄ. Niby oszczędzamy czas, pieniądze, mamy namiastkę życia społecznego. Ale, no właśnie, to wszystko jest jakieś takie nienamacalne. Kartka czy też list otrzymany w tradycyjny sposób mają jednak nieporównywalnie większą wartość. Wiemy, że ktoś się wysilił, ceni nas bardziej niż frajdę zaoszczędzenia paru złotych. Na SMSy z życzeniami noworocznymi nie bardzo mam ochotę odpisywać. Zwłaszcza na te o uniwersalnej treści wysyłane do co drugiej osoby z listy znajomych. Na tradycyjną kartkę świąteczną czuję się zobowiązany jakoś zareagować. Najczęściej dzwonię. Tradycyjnie – z komórki.
Komputer też nas nie przytuli, nie pocałuje. Z jednej strony podziwiam osoby, które aktualizują swoje profile na Facebooku, co chwilę zmieniają opisy na gg, na bieżąco informując swoich znajomych o ważnych i nieważnych wydarzeniach w swoim życiu. Z drugiej jednak strony na pewno część z nich robi tak po to, żeby samemu poczuć się lepiej. Żeby ktoś wcisnął guzik „Lubię to!” lub skomentował czynność, która nam wydaje się banalna i nudna. Bo może wtedy ugotowane po raz czwarty z rzędu spaghetti carbonara zjedzone w towarzystwie telewizora nie będzie smakowało jak życiowa porażka.
Książki trzymają się mocno
Na szczęście są enklawy, gdzie rzeczywistość wirtualna przegrywa wyraźnie ze swoim tradycyjnym odpowiednikiem. W 2010 na e-booki Polacy wydali 6 milionów. Na „normalne” książki tylko 16 złotych na osobę, co i tak daje w zaokrągleniu 600 milionów, czyli niemal 100 razy więcej. Ale czy jest się czemu dziwić? Książka jest lekka, poręczna, nie tłukąca się, trwała. I ten zapach – mieszanka tuszu drukarskiego, odbitych palców poprzednich czytelników, resztek jedzenia…
I ten zapach – mieszanka tuszu drukarskiego, odbitych palców poprzednich czytelników, resztek jedzenia…
Ponadto trzymając książkę w rękach czuję się członkiem tej części ludzkości, która od wieków w poszukiwaniu prawdy lub rozrywki od setek lat pochylała się nad zapisanym kawałkiem papieru. I to z nimi chcę odczuwać więź, a nie z tymi, co w kawiarni lub w pociągu uśmiechają się do swoich laptopów. A tym, którzy czytać nie lubią, podpowiem: odpowiednie książki na półce skuteczniej podniosą prestiż gospodarza, niż nawet najmocniejszy laptop.