Alli
Pobyt w Andaluzji to okazja, aby pozwiedzać malownicze miasteczka, zobaczyć arabskie zabytki, spróbować wspaniałej (choć tłustej!) hiszpańskiej kuchni, poznać tradycję corridy… Ale to także szansa na odbycie wycieczek po okolicznych górach i wąwozach; ja szczególnie polecam wizytę w El Chorro.
I
Któżby nie chciał spróbować swoich sił na takiej zapierającej dech w piersiach trasie? Jednak kiedy my byliśmy w El Chorro, na Caminito del Rey mogliśmy jedynie popatrzeć z daleka.
El Chorro, miejscowość leżąca u wylotu wąwozu Desfiladero de los Gaitanes, słynie z Królewskiej Ścieżki, Caminito del Rey, trudnego szlaku wiodącego wąskimi dróżkami tuż przy ścianach skalnych i przechodzącego niewielkim mostem nad przepaścią. Któżby nie chciał spróbować swoich sił na takiej zapierającej dech w piersiach trasie? Jednak kiedy my – ja i dwójka moich przyjaciół – byliśmy w El Chorro, na Caminito del Rey mogliśmy jedynie popatrzeć z daleka.
Ze względu na wypadki śmiertelne, które się tam zdarzyły, niemal stuletni szlak został zamknięty w 2000 roku. Podobno również wtedy wypadki nie ustały – uparci turyści mimo wszystko próbowali przejść tę trasę. Obecnie trwa tam remont, dzięki któremu Caminito del Rey stanie się bezpieczniejsze. Szlak ma być otwarty w pierwszej połowie 2015 roku.
Do El Chorro z Malagi, naszej bazy wypadowej, dostaliśmy się pociągiem jadącym w kierunku Rondy. W tej małej górskiej miejscowości (składającej się z kilku domów, restauracji, dworca i baru oraz dwóch zamkniętych poza sezonem schronisk) pociągi zatrzymują się cztery razy w ciągu dnia: dwa razy w drodze do Rondy, a dwa – w drodze do Malagi. Dostanie się tam jest już pierwszym wyzwaniem. Okazuje się bowiem, że w Hiszpanii możliwość przejazdu kończy się, gdy wszystkie miejscówki zostały już wykupione. My – nieświadomi tego, że bilety na pociąg osobowy mogą się w ogóle wyczerpać, dopiero za drugim podejściem zdobyliśmy cenne miejscówki. I choć także tym razem pociąg był dosyć pełny, okazało się, że w El Chorro wysiadamy tylko my.
II
Stoimy na peronie. Pustka i cisza. Nie bardzo wiemy, co dalej. Nie mamy ze sobą mapy, zresztą do dziś nie wiemy, czy porządna mapa tego miejsca w ogóle została wydana; nam, mimo poszukiwań, nie udało się niczego takiego zdobyć (choć jakieś schematyczne plany można znaleźć w Internecie). Idziemy do baru, który mieści się w budynku dworca. Przy plastikowych stołach siedzi dwóch zaprawionych (jak sądzimy) wędrowców, opalonych i zarośniętych brodami, w zakurzonych ubraniach i zdartych butach, ale oni patrzą na nas spode łba; aż głupio pytać, dokąd my teraz mamy iść. Za barem stoi równie surowo wyglądająca czerwonowłosa Hiszpanka, całe szczęście, że zna angielski. Kupujemy wodę (trzecią butelkę, nie wiadomo, czy się przyda, ale na wszelki wypadek bierzemy; trochę później okazuje się, że to była wspaniała decyzja) i coś tam nam mówi o trasie, ale na niewiele nam to się zdaje. Idziemy dalej. Przed naszymi oczami roztacza się wspaniały widok – skały górujące nad rozległą rzeką.
Tłumaczy trasę energicznie wymachując kluczem francuskim, który trzyma w ręku. „Allí, allí” („Tam, tam”) – mówi, pokazując na górskie zbocza.
Po kilkunastu metrach spotykamy siedzącego na ławce mężczyznę. Bierzemy go za miejscowego, jednak okazuje się, że lepiej mówi po angielsku niż po hiszpańsku. Opowiada, jak iść, a my podążamy za jego wskazówkami… do czasu, aż trafiamy na łańcuch z tabliczką zakazującą przejście. No nic, trzeba zawrócić i przewędrować całą trasę z powrotem do miasteczka. Zaczynamy się niepokoić, czy w ogóle kiedykolwiek trafimy wreszcie na jakiś szlak. Próbujemy dobić się do mijanych przez nas schronisk, ale niestety – są zamknięte. Żywej duszy nie widać. Próbujemy się dowiedzieć czegoś w jakimś gospodarstwie – nic. Aż w końcu przechodzimy obok garażu, w którym trzej panowie naprawiają jakąś maszynę. I wreszcie! Jeden z nich potrafi nam pomóc. Tłumaczy trasę, energicznie wymachując kluczem francuskim, który trzyma w ręku. „Allí, allí” („Tam, tam”) – mówi, pokazując na górskie zbocza. Te mało precyzyjne wskazówki muszą nam wystarczyć. Przechodzimy po zaporze na drugi brzeg rzeki i, rzeczywiście, po jakimś czasie znajdujemy w końcu tablicę z mapą szlaku. Z drogi schodzimy na ścieżkę i od tego momentu musimy zaufać swojej intuicji i oznaczeniom szlaku w postaci niewysokich słupków z dwiema poziomymi liniami – białą i czerwoną (inny szlak oznaczany jest przez takie same linie, ale krzyżujące się), które zgodnie z hiszpańskim zwyczajem pojawiają się tak rzadko, że tylko z odrobiną dobrej woli można uznać je za pomocne. Dobrze, że nie ma tu zbyt wielu miejsc, w których dokonywać trzeba wyboru.
Idziemy ostro pod górę, z plecakami, w trzydziestu stopniach upału; powietrze stoi, a przy szlaku nie ma żadnych drzew, w których cieniu można by odpocząć. Wszelkie niedogodności rekompensuje nam niesamowity widok i mocny, przyjemny zapach suchych ziół.
Udaje nam się zobaczyć samotną kozicę, w trawie wypatrujemy modliszkę, a w pewnym momencie nad naszymi głowami zaczynają krążyć ogromne ptaki (i cały czas liczymy na to, że nie są na tyle wygłodzone, aby potraktować nas jako potencjalny łup). Kiedy zatrzymujemy się, aby przyjrzeć się ptaszyskom przez teleobiektyw, okazuje się, że są to najprawdziwsze w świecie sępy. Na zboczu góry zauważamy bardzo ciekawe miejsce.
I muszę przyznać, że to zrobiło na mnie duże wrażenie.
III
Aby dotrzeć na szczyt pobliskiej góry, nie musieliśmy wędrować długo. Wkrótce poczuliśmy pierwsze podmuchy wiatru, a na szczycie czekała nas niespodzianka – ogromne jezioro.
W pobliżu spotkaliśmy grupę Norwegów w średnim wieku. Chwilę z nimi porozmawialiśmy, czując ten rodzaj braterstwa, które łączy ludzi wędrujących po tym samym szlaku. Po chwili okazało się jednak, że to uczucie było trochę na wyrost – oni niemal na sam szczyt wjechali samochodem. Zresztą, nieco zaniepokojeni, wypytywali nawet, gdzie się podział nasz pojazd… Kiedy dowiedzieli się, że weszliśmy tu pieszo, byli autentycznie zdziwieni.
Kolejną niespodzianką był znajdujący się na grani bar – mały, biały budyneczek otoczony kaktusami i palmami, a wewnątrz, ku naszemu zaskoczeniu, wystrojony w stylu myśliwskim – bardzo swojsko. Można tam było kupić zimne napoje i niezbyt apetycznie wyglądające przekąski. Soki z lodówki były jednak dla nas zbawieniem.
I tak nam się tam, na szczycie, spodobało, że niemal zapomnieliśmy, że nasz pociąg – ostatni tego dnia – zatrzymuje się w El Chorro już całkiem niedługo.
Widoki były przepiękne, a kiedy wsłuchaliśmy się w ciszę, słyszeliśmy dochodzące z doliny dźwięczenie mnóstwa dzwoneczków pasterskich. I tak nam się tam, na szczycie, spodobało, że niemal zapomnieliśmy, że nasz pociąg – ostatni tego dnia – zatrzymuje się w El Chorro już całkiem niedługo. W dół, do miasteczka, już prawie biegliśmy. Zdążyliśmy na czas, nawet chwilę czekaliśmy. A w barze przy dworcu siedzieli ci sami groźnie łypiący mężczyźni, których widzieliśmy tam rano (cóż, być może ich buty były takie zdarte od codziennego przychodzenia w to miejsce?). Oprócz tego pustka i cisza. Po chwili jeden z nich wstał powoli, założył na nogi trepy, wcześniej stojące obok niego, zagwizdał na małego leniwego pieska i, odchodząc dróżką w dal, zawołał stronę baru: „Do widzenia, piękna, widzimy się wkrótce!”
Agnieszka Powierska - oddana metodyce wędrowniczej instruktorka wywodząca się z Poznańskiej Czarnej Trzynastki i Hufca Poznań Siódemka; redaktorka działu „Wyjdź w Świat”, która ucieszy się z każdej relacji z podróży wysłanej przez Czytelników na adres [email protected].