Ja tutejszy – szukając swojskości
Chciałbym polecić książkę, która ani nie jest najnowszym hitem wydawniczym, ani jej autor nie jest (a nawet by nie chciał być) znany ogromnym rzeszom czytelników. Nie jest nawet włączona do kanonu szkolnych lektur – chyba by tam nie pasowała. Mimo wszystko uważam, że naprawdę warto przeczytać „Konopielkę” Edwarda Redlińskiego.
Sam autor powiedział kiedyś, że każde jego dzieło musi być inne, niż poprzednie. Faktycznie, sprawdza się to, gdy poznamy bliżej jego dorobek – są tu powieści epistolarne, dramaty, reportaże, opowiadania… Wśród nich rzeczona „Konopielka”, która w ogóle jest inna niż pozostałe książki.
Zacznijmy jednak od początku. Akcja rozgrywa się gdzieś na Podlasiu, na bagnach, we wsi Taplary, zapewne kilkanaście lat po drugiej wojnie światowej. Można w przybliżeniu określić, jaka to okolica – wystarczy znaleźć na mapie Białystok, potem Suraż, następnie któreś z pustkowi nad Narwią, a potem… Powiedzieć sobie „to gdzieś tutaj”, bo wieś istniała tylko w wyobraźni autora. Dobrze, niektórzy mówią, że to pobliskie Zawyki, ale ja bym w to absolutnie nie wierzył.
W Taplarach pewnego dnia zaczynają dziać się rzeczy, co najmniej dziwne – u jednego z gospodarzy, głównego bohatera – Kaziuka, rodzi się ciele. Nie, na pewno nie z dwiema głowami, jak pomyślała większość z Was przed momentem, ale i tak są powody do strachu: cielaczek przychodzi na świat o miesiąc za wcześnie, a do tego jakiś taki czarny… I, co najgorsze, bardziej do niego przyznaje się kobyła, a nie krowa! Nawet wiejski znachor, Szymon Kuśtyk, odczyniając go wodą święconą, kręci głową: to na pewno sprawka diabła, wiadomo, czort lubi w nocy na koniu pojeździć, a teraz już zaczyna robić w Taplarach swoje porządki! Ot, idą ciężkie czasy. Podobnie twierdzi, niespodziewanie pojawiający się we wsi, wędrowny dziad, który „ze świata” niesie niepokojące wieści: oto urzędnicy zainteresowali się wsią, będą wprowadzać postęp, który nic dobrego nie przynosi, bo nie można żyć jak Pan Bóg przykazał.
I faktycznie, jest coraz trudniej, a to za sprawą przybyłej „uczycielki”, która prowadzi szkołę, a to z kolei za sprawą melioracji, która coraz bardziej bagno osusza i czuć, że lada dzień „świat” wedrze się na te tereny, przewracając wszystko do góry nogami… Więcej nie powiem, bo szkoda by było zdradzić przebieg akcji, a zwłaszcza zaskakujące zakończenie.
Wyjątkowy jest język – fenomenalnie odwzorowana podlaska gwara, oczywiście w stopniu umożliwiającym zrozumienie treści przez nowoczesnego czytelnika. Może to sprawiać na początku pewne trudności, ale gdy przyzwyczaimy się już do tej melodii, od razu zaczniemy „po ichniemu” myśleć. Bez tego nie udałoby się nawet w połowie odwzorować ludowego światopoglądu, wizji świata opartej na magicznych zależnościach, niemożliwych do przekroczenia prawach boskich i ludzkich, zabezpieczających jego istnienie.
Bez gwary niemożliwe byłoby poczucie humoru, którym książka po prostu ocieka. Można powiedzieć, że momentami „bardzo bezpośrednie”, na przykład sposób, w jaki Filip Pierdun gasi lampę na zebraniu wiejskim. Chociaż, co najciekawsze, na pewno nie jest to ośmieszanie wsi. Nawet w zabawnej sytuacji, gdzie wracający ze szkoły syn prosi niepiśmiennego ojca, by go nauczył liter, a ten, udając, że zna alfabet, opisuje kilkoma wymyślonymi przez siebie znakami wszystkie prawa rządzące światem, kryje się jakąś dziwna powaga.
„Konopielka” jest też ciekawa, bo trudno ją sklasyfikować. Jaki to styl? Wysoki, czy niski? Z jednej strony książka napisana jest gwarą, całkiem zabawna, zdarzają się pewne niestosowności, z drugiej – to przecież traktat o zderzeniu kultury wsi i miasta, gdzie zawsze jedna z nich zostanie zniszczona lub zdeformowana, o trudnościach w przeżywaniu tej sytuacji przez ludzi.
Są dwa powody, dla których warto czytać „Konopielkę”. Pierwszy, to stałe wykorzystywanie ludowego motywu i estetyki przez współczesną kulturę: reklamę, modę, muzykę… Słuchając Kapeli Ze Wsi Warszawa, Trebunich Tutków & Twinkle Brothers, Zakopowera, Brathanków, nosząc coraz więcej chust w kwiaty i stykając się z tymi reliktami, warto mieć nawet nie wiedzę, ale pewną świadomość istnienia kultury, która odeszła na naszych oczach, a przecież tak wiele z niej jeszcze gdzieś w nas tkwi.
Drugi powód – książka sprowadza na ziemię. To nie ogromna epopeja na miarę „Chłopów”, (których oczywiście znać trzeba), to nie zaczarowany Marquez. Tam znajdziemy coś z siebie, ludzi, Polaków, czy co tam jeszcze chcecie. Znajdziemy nawet wciąż żyjących w naszej mentalności „tutejszych”, jak mówi wprost jeden z bohaterów: „ja tutejszy. My tutejsze, swoje, żyjem sobie jak żyli i niczyjej łaski nie prosim”.