Przygody Robercika, ostatniego skauta: Noworoczne postanowienie

Archiwum / Wojtek Pietrzczyk / 10.01.2010

Robercik miał bardzo typowe noworoczne postanowienie – chciał zmienić świat w imię wielkich ideałów. Oczywiście nie do końca mu się to udało, ale za to w jaki sposób!

To było spokojne, zimowe popołudnie. Śnieg sypał mocno, przez okno widziałem tylko białe tumany przelatujące tu i tam. Objęły cały świat w swoje posiadanie, a ja nie chciałem wychodzić i spotykać się z nimi. Wolałem sprawdzić, co tam u Robercika. Zastałem go w jego pokoju, gdzie w rozciągniętym podkoszulku siedział nad jakąś strasznie wymiędloną kartką i zawzięcie coś na niej skrobał obgryzionym ołówkiem. Pocił się przy tym niemiłosiernie, aż spojrzałem na zegarek, ile jeszcze zostało do jego toalety wieczornej. Bo toaletę wieczorną zawsze celebrował o jednej godzinie, zgodnie z rozkazem, który sobie pisał rano [jak owego czasu Małkowski – przyp. red.].
– Co robisz? – zapytałem konkretnie. Bo czułem, że musi to być konkretna i szybka rozmowa. Atmosfera była gęsta.
– PPPP… Ppppiszę! – wydusił Robercik. Z przerażeniem ujrzałem, jak potężna kropla potu spadła z jego czoła i rozbiła się o kartkę. Robercik skłonił głowę, wstał i chwiejnym krokiem podszedł do okna.
– Muszę to napisać – wyszeptał i spojrzał na mnie. Miał nienaturalnie wielkie, wodnistoniebieskie oczy, wąskie, zaciśnięte wargi. Oparł się o framugę, na której widać było ślady mrozu wchodzące do środka. Spojrzał na szalejącą za oknem biel.
– Potrzebuję zmiany, wielkiej zmiany. Nowy rok będzie okazją. Życie jest za krótkie…
– Dobra, dobra, jedziesz farmazonami strasznymi! – przerwałem mu, bo już czułem, że szykuje się wykład z filozofii.
– Prawda jest taka, że jeśli czegoś bardzo pragniesz, to cały wszechświat działa potajemnie…
– Rzyć! – mruknąłem pod nosem i trzasnąłem drzwiami.

***

Nie chciałem zajmować się po raz kolejny panem Coelho ani kwestiami jaźni na przestrzał. Ale byłem zmuszony. Niemalże zwierzęcy ryk rozdarł ciszę. Wpadłem jakoby piorun do jego pokoju, gdzie zastałem następującą sytuację: na podłodze leżał Robercik i ryczał, charczał i ogólnie hałasował niezwykle, a na nim okrakiem siedział Mareczek i próbował go udusić.

– To możliwość spełnienia marzeń sprawia, że życie jest tak fascynujące! – rzęził Robercik.
– Zamknij się! – wysapał Mareczek, który zaciskał palce na jego krtani.
– Zazwyczaj widmo śmierci sprawia, że bardziej szanujemy życie! – zdołał jeszcze powiedzieć Robercik, a potem zrobił się siny. Mareczek był w prawdziwym szale, przypomniałem sobie nawet obraz Władysława Podkowińskiego „Szał uniesień”.

Ze spokojem wycofałem się do przedpokoju. Wszystko stało się jasne: Mareczek udusi tego nieudacznika i wreszcie zapanuje spokój. Ja powiem, że nic nie usłyszałem, Mareczek zgnije w więzieniu, ale i tak świat na tym wyjdzie dobrze. Nagle poczułem uderzenie w głowę i straciłem przytomność.

***

Obudziło mnie chluśnięcie wodą w twarz. A potem jeszcze policzek.
– Wstawaj! – Niski chropawy głos nie dawał mi wyboru. Zmagałam się z bólem głowy, ale otworzyłem oczy i rozejrzałem się. Siedzieliśmy w pokoju: ja, Mareczek, Robercik rozcierający swoje sine gardło. I trzech nieogolonych, ponurych gości. Patrzyli trochę spode łba i mieli nieobecny wzrok.

– Dobra, zamknąć się wszyscy – zaczął ten najbardziej zarośnięty, z blizną na policzku. Nikt się i tak nie odzywał.
– Jeszcze raz ruszycie tego gościa – tutaj wskazał Robercika swoją ogromną, spracowaną dłonią – to macie prze******. Zrozumiano?
– Tak, tak, oczywiście! Nie ma problemu, przecież to nasz kolega! – zaczęliśmy zapewniać jeden przez drugiego, Mareczek nawet przytulił czule zdezorientowanego Robercika.
– No, dobra, macie tą jeszcze jedną szansę. Idziemy – tu herszt zwrócił się do reszty. Wyszli.

– Czy możecie wyjść z tego pokoju? Chciałbym zacząć pisać.
A potem do siebie jeszcze powiedział coś w stylu: „Tajemnica Szczęścia jest ukryta w tym, by widzieć wszystkie cuda świata i nigdy nie zapomnieć o dwóch kroplach oleju na łyżce”.
– Na łyżce? Totalnie porąba… – i w tym momencie zderzyłem się z Czarnobrodym w przedpokoju.
– Dostaniesz po prostu pasem przez tyłek – rzekł i zdjął pas. Po chwili dostałem dziesięć strzałów i obolały pobiegłem do łazienki, żeby wymoczyć się w miednicy. Usłyszałem trzask zamykanych drzwi. „Dobra nasza, poszli sobie!”

***

Robercik siedział w pokoju jeszcze kilka dni, potem niezmiernie wychudzony wybiegł i zawołał:
– Zbiórka, zbiórka, zbiórka, w szeregu na korytarzu, frontem do mnie!
Nikt się nie stawił. Była druga w nocy.
– Wstaaaawaaaać! – niósł się jego ryk. – Zakładać mundury i do szereeeeegu!
Zaczęliśmy się powoli budzić. Już szukaliśmy naszych zszarzałozielonych mundurów starego typu – i to wszystkie za małe – bo tylko takie mieliśmy, już niezdarnie wiązaliśmy chusty…
– Puk puk! – oto ktoś zapukał do drzwi.
– … – odpowiedziała mu Wielka Cisza.
– Puk puk – oto zapukał znowu.
Robercik przestał krzyczeć, powoli do niego docierało, że mieszkamy w bloku, tak zwanym mrówkowcu. Prawdopodobnie dwa piętra pod nami już nie spały, a cztery piętra nad nami właśnie się budziły.
– Sru! – oto nie wytrzymał pukający i przywalił mocniej. Framuga wygięła się.

Robercik na nogach z waty podszedł do drzwi i otworzył. Wtargnął do środka niski, bardzo szeroki łysy jegomość, z miejsca przyparł Robercika do ściany i przez zęby wycedził:
– Co-się-dzieje-do-***-**-**-*****-***wa?
– Stanisław, uspokój się! – jęknęła prosząco kobieta stojąca na klatce schodowej. Była w zaawansowanym wieku, tak jak jej partner, i miała na sobie szlafrok w spłowiałym odcieniu różu. Na głowie miała „wałki”, to znaczy papiloty.
– Niech pan nie przeklina, można to powiedzieć inaczej, bardziej kulturalnie… – wyszeptał Robercik. Zdumiewające, że w ostatnim czasie jako stała ofiara agresji, obstawał mocno przy swoich ideałach. Pan Stanisław spojrzał na jego mundur.
– Harcerze? – i puścił naszego druha, tak że ten znów mógł dotykać stopami ziemi.
– 108 NDW „Austeria”, harcerz orli Robert B.!
– 87 NDH-ek i H-y „Rzym”, podharcmistrz Stanisław Twardowski, w stanie spoczynku! – wyprężył się jegomość. Robercikowi zabłysły oczy, gdy mężczyzna odsłonił miniaturkę krzyża harcerskiego przypiętą do pidżamy.
– Zawsze bądź gotów, tak to szło? – puścił do Robercika oko i odsłonił przy tym w uśmiechu zęby złote i srebrne.
– Napisałem rozkaz. Musimy odczytać koniecznie – Robercik schylił się ku niemu i zaczął coś szeptać. Twarz starego rozjaśniała się w uśmiechu, brwi raz p
o raz unosiły się w zdumieniu, wydymał usta na znak podziwu.
– Już, tak, więc to teraz, yhym, tak, tak, tak! – mruczał pod nosem bezustannie. – Czekałem na to czterdzieści lat, na tę chwilę.

***

Nie było chwili do stracenia, stary z młodym zaczęli budzić wszystkich. Nieprawdopodobne, ale ludzie ich słuchali. Może byli tak zdezorientowani, może działała tej nocy jakaś dziwna siła. Wychodzili z domów, okutani w koce, płaszcze, w kaloszach lub niezwiązanych butach zimowych. W środku mogły zostać tylko dzieci do lat ośmiu i osoby chore lub niepełnosprawne.

Śnieg walił cały czas, w świetle osiedlowych latarni powstawał długi, trochę drżący z zimna dwuszereg, jego koniec ginął gdzieś w białej zamieci. To było nieprawdopodobne.

– Niech druh uczyni ten honor, jest druh starszy stopniem – rzekł Robercik do Stanisława. Ten zaś wystąpił i gromkim głosem krzyknął: „do hymnu ZHP!”, a potem, gdy hymn został odśpiewany – a każdy prawie śpiewał, bo kiedyś był w jakimś harcerstwie – było jeszcze „czuj, czuj, czuwaj!”. I wystąpił Robercik ze swoim Rozkazem.

– Baczność!
– Miasto K., styczeń 2010, Rozkaz S1/2010!
– Spocznij!

Rozkaz

Żeby nigdy wojny nie było na świecie.
Żeby zbrodnia, złość, nienawiść,
Na zawsze zniknęły z tej ziemi.
Żeby człowiek przestał niszczyć,
A zaczął miłować…

(Tutaj nastąpiła cisza. Może Robercik nie mógł już dalej czytać, może to już było wszystko… Trzeba było coś powiedzieć, więc druh Stanisław przejął inicjatywę).

– Baczność!
– Czuwaj! Podpisano Robert B., Harcerz Orli.
– Spocznij, rozejść się.

I wszyscy pouciekali do swoich domów, bez słowa, bo szkoda było tracić energię na mówienie w takie zimno… Część może była taka zaspana, że dopiero na drugi dzień zastanowiła się, czy to prawda.

***

Byliśmy z Mareczkiem bardzo zdenerwowani. Nie położyliśmy się spać – postanowiliśmy napisać list. Gdzieś w świat, żeby się podzielić tą dziwną wiadomością, wykrzyczeć, jakie to dziwne, odciąć się od tego, bo straszny mógłby być wstyd! Pomyślcie tylko: jakiś dziwny harcerz wygania w śnieżycę ludzi z bloku, by podzielić się jakąś swoją filozofią. Przypomniał nam się redaktor Sprinter i gazeta „Po Śladach”. Tam by można uderzyć w ten absurd. Już zaczęliśmy pisać:

Debilizm roku.

Rok nasz jeszcze się nie zaczął, lecz już zdarzyło się…

– Zostaw to. Nie wysyłaj – odezwał się ochrypły głos za nami. To weszło niepostrzeżenie naszych trzech „znajomych”. Byli równie ponurzy, mieli na sobie motocyklowe skórzane kurtki.
– Takie jest zalecenie, że nic mu nie zrobicie, nijak mu nie zaszkodzicie.
– Ale dlaczego?
„Wypadałoby wiedzieć. Zjawiają się nie wiadomo skąd, nie wiadomo, kim są, mogliby się chociaż przedstawić”, pomyślałem.
– Jesteśmy po to przysłani i taka jest nasza robota – zaczął herszt – Raz na jakiś czas robimy porządek. I pozwalamy działać tym, którzy są głupi, ale mają wielką chęć coś zrobić, a normalnie by im się nie udało. Albo tym, którzy są mądrzy, ale umieją działać tylko w głupi sposób. Pilnujemy, żeby mogli powiedzieć, co myślą, i zrobić jedną rzecz. Mają szansę… Jakoś to tak jest wymyślone, taki rozkaz. Ja tam nie znam Jego wyroków – tutaj herszt spojrzał w górę i zamilkł.
– I nie powstrzymamy tego? – zapytał Mareczek.
– Możecie próbować. Chociaż jest ciężko. A na każdą organizację taki przydział jest mniej więcej co sto lat… Dobra, musimy lecieć.
Wstali i wyszli. Za oknem, w śnieżycy zawyło coś jak ryk motocykla na wysokich obrotach. I ucichło.

– Ciężko będzie. Szkoda tego roku, choćby samego zlotu… Musiało na nas trafić… – Mareczek był szczerze zmartwiony.
– Ja wiem, po co to jest. Możemy wreszcie walczyć o coś. On powiedział, że jest ciężko, ale nie, że niemożliwe. Może coś uratujemy. Cele możemy sobie wziąć od Roberta, są całkiem niezłe:

„Żeby nigdy wojny nie było na świecie…” – zacytowałem z pamięci.

– Idźmy spać, bo jutro czeka nas o to prawdziwa batalia! Może się uda! – uśmiechnął się Mareczek. Przez moment miałem poczucie, że nie do końca to wszystko dobrze zrozumieliśmy, ale zmorzył mnie głęboki sen.

W tekście zostały wykorzystane cytaty z filmu Andrzeja Kondratiuka pt. „Gwiezdny pył” oraz z książki Paulo Coelho pt. „Alchemik”.