Robercik zawala

Archiwum / Wojtek Pietrzczyk / 26.02.2013

Robercik siedział i patrzył tępo w przestrzeń, w głowie miał bolesną pustkę i było mu duszno. Robercik wiedział, że zawalił „po całości”. Przy czym mamy tu na myśli większą część jego młodego życia.

Zdarza nam się odkładać rzeczy na później, tak po prostu. Nie dlatego, że nie mamy siły, czasu czy brakuje nam potrzebnych środków. Po prostu myślimy „A niech tam… Jeśli zrobię to jutro, to nic się nie stanie”.  Każdemu zdarzyło się to choć raz, niektórym zdarza się znacznie częściej. Dlatego ludzie, którzy nigdy swojej pracy na później nie odkładają, od wieków cieszą się poważaniem. A ludzkość, która, zdaje się, jest ze swej natury raczej leniwa, od wieków powtarza: „Ten a ten to jest człowiek pracowity, godny szacunku. A my, biedni, takich talentów ani wrodzonej siły nie mamy, więc nic się nie stanie, jak czasem poleżymy”. Dopóki jesteśmy w stanie tę subtelną homeostazę utrzymać, to znaczy trochę poleżeć, a trochę popracować, tak aby to „jakoś wyglądało”, dopóty jest dobrze. Kiedy zaś coś pójdzie nie tak, znajdujemy się w podobnej sytuacji, co Robercik. Czyli beznadziejnej.

Robercik od zawsze lubił organizować. Oprócz tego, że robiąc różne rzeczy leczył często swoje kompleksy, zyskiwał jako taką samoakceptację i miał w ogóle kontakt z drugim człowiekiem, to po prostu lubił organizować. Czuł się ważny, gdy mógł podjąć jakąś decyzję, zwłaszcza w momencie, gdy ktoś się o to pytał, a wprost wniebowzięty był, kiedy ostatnie słowo należało do niego. Działało to podobnie do narkotyku, który przez chwilę wprawia w ekstazę, a potem trzeba znów przyjąć dawkę. Więc Robercik robił zwykle kilka rzeczy naraz, prawie od samego początku się w tym gubiąc, zawalając szczegóły, ale utrzymując się jako tako „na powierzchni”.

Ciężko powiedzieć, kiedy konstrukcja zaczęła się chwiać. Pewnego razu miał napisać tekst do „Po Śladach”, harcerskiego pisma dla wędrowników. Poprosili go o to, bo znali jego infantylne zamiłowanie do przedkładania formy nad treść, skłonność do fanatycznego wyznawania zasad, nad którymi się ani razu poważnie nie zastanowił (bądź usłyszał raz i z miejsca uwierzył) oraz inne cechy charakteru, które czyniły z niego postać rozpoznawalną w lokalnym środowisku harcerskim. Miał napisać to tym, jaki rodzaj obuwia jest najbardziej patriotyczny. Deklarował, że zna się na tym bardzo dobrze, bo do butów zawsze przykładał wielką wagę. Nawet planował, że potrzyma czytelników w niepewności i nie od razu napisze, że to desanty. Nie wiedział co prawda, że jego tekst będzie służył jedynie jako jaskrawy przykład w numerze o ciemnocie w ZHP, ale to sprawa drugorzędna.

Usiadł do komputera, na biurku  postawił swoje desanty (mógł to zrobić, bo były sterylnie czyste, wypastowane i błyszczące – jeśli już, to mógł się bać, że to one pobrudzą się od biurka). I zaczął się wiercić, cały czas coś mu przeszkadzało, pusta strona biła go w oczy.

Stwierdził, ze zrobi sobie herbatę. A że była akurat dziewiętnasta trzydzieści, to postanowił obejrzeć „Wiadomości”, jedynie początek, bo warto wiedzieć, co się w świecie dzieje. Jako harcerz nawet powinien się tym interesować. Godzinę później szkoda mu było przerwać oglądanie „Parszywej Dwunastki”, zwłaszcza że oni mieli różne rodzaje butów bojowych, szturmowych i spadochroniarskich, więc Robercik potraktował to jako rodzaj profesjonalnej kwerendy i nawet ucieszył się, że to tak pięknie napisze. Deadline był na pojutrze, więc miał jeszcze mnóstwo czasu. Zresztą, jak się już siądzie, to się za dwie – trzy godzinki napisze, prawda?

Następnego dnia zadzwonił do niego Gaudenty Jelonek, stary przyjaciel z harcerstwa, tak naprawdę to jedyny prawdziwy.

– Hej Robercik, robimy dzisiaj po południu bieg patrolowy. W sumie to nie jesteś potrzebny, ale gdybyś miał czas to możesz przyjść i zrobić jakiś punkt, na przykład z bandażowania. Potem mamy ognisko.

Robercik przypomniał sobie, że na takie biegi chodzi dużo dzieci, którym imponuje ogromna ilość sprawności i odznak, w których jego mundur się wprost pławił. Tak, są miejsca, gdzie nie widać wcale zielonego, jedynie pstrokatą powierzchnię, na którą pracował lata. Głupio by było zmarnować okazję i się nie pokazać. Zresztą, może coś pójść nie tak – wtedy on wkroczy do akcji. Więc poszedł, zobaczył, jak się sprawy mają, a potem – kierując się dobrymi intencjami – przejął dowodzenie i był bardzo zadowolony, że jest taki potrzebny i ważny. Na ognisku też został, bo a nuż się okaże, że ktoś nie umie grać jakiejś piosenki? On umiał grać wszystkie.

Nadszedł ostateczny termin oddania artykułu. Robercik miał silne postanowienie wstać wcześniej i to napisać. Niestety się to nie udało, więc wysłał szczerego maila, w którym przepraszał, że „się nie wyrobił”. Redakcja odpowiedziała, że ma jeszcze dwa dni. Całe dwa dni! Ze szczerym postanowieniem, że jutro się za to weźmie i zrobi wszystko naraz, porządnie od A do Z, postanowił najpierw dobrze odpocząć, aby mieć siłę do tego zadania. Jak się to skończyło – wszyscy się domyślamy. Robercik nie napisał tekstu nigdy, a desanty przykryła warstwa kurzu.

Innym razem Robercik został komendantem obozu. Każdy miał swoje sprawy, więc postanowił udowodnić, że się da. Poza tym każda funkcja, zwłaszcza tak poważna, mile łechtała jego poczucie wielkości. Tak naprawdę sam nie miał na to za bardzo czasu – prowadził w te wakacje jeszcze inny obóz, poza tym obiecał dziadkowi, że pomoże mu na działce. Ale wakacje są przecież długie… Po jakimś czasie, wbrew swoim żelaznym pryncypiom, dopuścił się małych kłamstewek:

Do dziadka mówił:

– Wiem, dziadziusiu, że teraz najlepsza pora na sadzenie chmielu, ale w hufcu strasznie mnie gnębią… Sami nie chcą pracować, a na mnie całą robotę zwalają. Poza tym nie pozwolili mi się z tobą widywać, bo powiedzieli, że skoro sadzisz chmiel, to musisz być strasznie zdegenerowany.

Do komendy hufca:

– Przyszedłbym na to spotkanie, ale dziadek mnie chyba uznał za swojego niewolnika, całymi dniami ten chmiel sadzimy… Podejrzewam że z dziadka jest niezły alkoholik i tylko marzy o tym, żeby z tego chmielu narobić piwska. Ale to jest moja rodzina, nie mogę odmówić, bo zwróci przeciwko mnie moich rodziców i nie dadzą mi jeść… Więc widzicie, w jakiej jestem sytuacji.

Miał też dziewczynę. Do niej mówił:

– Rano z hufca, po południu na działkę do dziadka, wieczorem znowu do hufca… Nie mam na nic czasu, a nawet dla Ciebie chwilkę tak ciężko znaleźć!

Ona zaś go gładziła po głowie i przez pierwszy miesiąc mówiła:

– Ty jesteś taki zapracowany… Tak się poświęcasz… Niedługo zarobisz się na śmierć. Że w ogóle jesteś w stanie! Podziwiam cię.

Z początkiem drugiego miesiąca, po kolejnych odwołanych spacerach i samotnych projekcjach kinowych, dziewczę wykasowało numer Robercika z telefonu i zawsze przechodziło na drugą stronę ulicy, gdy zachodziło niebezpieczeństwo, że minie się z nim na chodniku.

W miarę, jak rosła liczba zadań do wykonania, Robercik czuł się coraz bardziej osaczony i przytłoczony. Potrzebował odpoczynku, lubił sobie posiedzieć i stawiać pasjanse, oglądać zabawne filmy na YouTube, to go uspokajało. Męczyło go jedynie lawirowanie.

Któregoś dnia wracał z samotnej przechadzki (bo dobrze się trochę przewietrzyć, potem można już się brać za robotę!). Wszedł do domu i okazało się, że wokół stołu w największym pokoju siedzi dość dużo ludzi, pijąc herbatę. Chyba na niego czekali.

– Co jest? – zapytał i zadrżał, bo zobaczył, że jego dziadek po przyjacielsku gwarzy z komendantem hufca, a poza tym jest cała Komenda i jeszcze kilka osób, które w międzyczasie wystawił do wiatru.

– Jajco – ktoś udzielił rezolutnej odpowiedzi, przy czym cała grupa gwarzyła dalej w najlepsze, jakby nie zwracając zupełnie na Robercika uwagi. Kiedy się w końcu nagadali, napili, pojedli ciasteczek i słonych paluszków (Robercik stał cały czas i na nich patrzył), komendant hufca dał znak ręką, że będzie przemowa, i jeszcze trochę żując jakąś delicję zaczął:

– Zebraliśmy się tutaj na taki mały sąd, nawet powiem: ostateczny sąd. Jurek nawet zapuścił brodę, żeby wyglądał trochę jak Bóg Ojciec, co nie Juras? – zaśmiał się.

– No, pewnie – uśmiechnął się Juras i więcej nie chciał mówić, bo jadł akurat śledzika.

– Więc chcielibyśmy ci tu zakomunikować, że cię mamy gdzieś – kontynuował druh komendant i wcale nie wyglądało na to, że ta deklaracja sprawiła mu jakikolwiek ból – i wszyscy się zgodzą, że zawaliłeś na całej linii, że miałeś wiele szans się poprawić, że zamiast uczciwie pracować i robić to, do czego się zobowiązałeś, to leżałeś bykiem.

– Ja przepraszam… – zaczął płaczliwie Robercik.

– Nie, nie, żadne „przepraszam”. Po prostu zejdź nam z oczu, a do domu możesz wrócić, jak dokończymy herbatkę – powiedział komendant.

– A z chmielem sobie poradzę sam. Nie jesteś godzien nazywać się moim wnukiem – zakomunikował dziadek i nałożył sobie sałatki.

– Nasza znajomość jest skończona. Cześć – pożegnał się druh komendant, a w tym momencie do pokoju weszła mama Robercika i zapytała, czy ktoś sobie życzy kawkę bądź herbatkę. Na Robercika nikt nie zwracał uwagi. Wyszedł więc na zewnątrz i szedł przed siebie. W parku usiadł na ławce i nagle zaczął myśleć o wszystkim naraz. Można to streścić w kilku prostych i przerażających zarazem zdaniach: nikt go nie potrzebował, bo nie był niezastąpiony. Wszyscy spisali go na straty i nikt nie liczył na jego poprawę. Wystarczyło tak niewiele, żeby temu zaradzić. A teraz jest wielkie nic. Kiedy sobie to wszystko uświadomił, już tylko siedział i patrzył tępo w przestrzeń, w głowie miał bolesną pustkę i było mu duszno. Bywa, że niektórzy ludzie, którzy coś w życiu zawalą, tak właśnie się czują, gdy przyjdzie im ponosić tego konsekwencje. Robercik zawalił „po całości”.