Wielka podróż Roberta

Archiwum / Wojtek Pietrzczyk / 25.05.2009

Jeden zarzucił harmonię na plecy, drugi wziął pod pachę bęben, trzeci brzdąkał coś na starej gitarze… To miała być do późnej starości wspominana podróż życia. Jednak tak się złożyło, że każdy chciał jak najszybciej o niej zapomnieć. I nie byłoby śladu po tej historii, gdyby ktoś jej kiedyś nie zapisał…

Jechałem tramwajem – zdarza się to w miastach, które mają komunikację tramwajową. A jest ich niemało, bo 32 w całej Polsce. Nie będę ich tutaj wymieniał. Jechał ze mną, jak to zwykle bywa, Przekrój Społeczeństwa. Ustępował miejsca, bądź z racji wieku je zajmował, skarżył się na swój los, lub odbierał telefon, mówiąc „słucham cię skarbie…”. Czasem miał na sobie najlepsze ubrania, a czasem ludzie odsuwali się jak najdalej, odwracając wzrok…

Jak długo na Wawelu
Zygmunta bije dzwon
Tak długo w sercach naszych
Rozbrzmiewać będzie ton!

– zabrzmiała melodia, a miała dużo zawijasów i dość żwawa była, a wesoła! Chudy jak patyk, wysoki chłopina, z dolepionym do akordeonu kubeczkiem, przepychał się przez cały wagon, dziękując za grosze wrzucane przez obecny Przekrój. Chcąc, nie chcąc, musiał dojść i do mnie. Doceniając Sztukę, uśmiechnąłem się, a naturalną reakcją kubeczka było wymowne zbliżenie się do mojej twarzy. Wtedy powiedziałem, ze wspaniale wyćwiczoną szczerością:

– Przepraszam, ale nie mam drobnych.

– A w domu nie masz? – Zapytał.

– W domu mam – odpowiedziałem zaskoczony, zanim jeszcze zastanowiłem się, co powinienem odpowiedzieć.

– No to szybko skoczymy, przecież zaraz tu mieszkasz, to przy herbatce się rozliczymy!

– Przy herbatce… – zdążyłem powtórzyć tylko, bo oto już mnie prowadził pod ramię do domu, a drugą ręką wygrywał radosne takty krakowiaka, podśpiewując pod nosem „szabla zardzewiała, wojny nie widziała…”. Wszystko zaś działo się tak szybko, że nie zdążyłem zaprotestować ani się zdziwić… I już siedzieliśmy w pokoju.

Mężczyzna najpierw zdjął z krzesła Bonifacego, mojego kota, mówiąc „czarny on jest jak smoła”, następnie posłodził dwie łyżeczki, rozejrzał się i szepnął:

– Ja brzoza, ja brzoza…

– Grab, słyszysz mnie?! – Wykrzyknąłem ze zdziwieniem i radością jednocześnie. Teraz już wszystko rozumiałem.

– Pewnie, że cię słyszę, jeszcze nie ogłuchłem! – Zaśmiał się ów, a ja już wiedziałem, że to Druh G.! Jak mogłem go wcześniej nie rozpoznać? Może dlatego, że miał sztuczne wąsy, okulary i śniadą karnację, którą właśnie ścierał serwetką.

– Dobrze, że Druh przyszedł, nie mogłem się już doczekać – postanowiłem wszystko mówić od razu. – Nie mam zupełnie pomysłu na nowy odcinek, opisałem wszystkie znane mi przygody Robercika, więcej nie mogę sobie przypomnieć.

– Nic się nie martw, przyniosłem ci coś – uśmiechnął się G. i zagrał niezmiernie fałszywy akord na swoim akordeonie. Od razu otwarła się tajemna zapadka, a on wsunąwszy rękę głęboko do miecha wyciągnął kilka zapisanych kartek papieru.

– Konkurencja nie śpi – wyjaśnił, gdy spojrzałem zdziwiony. Miał takie przyzwyczajenie, jeszcze z lat okupacji. Poza tym, kto wie… Być może jakaś inna harcerska gazetka chciała tę historię przechwycić… Harcerscy wrogowie, tak właśnie: czuwają zawsze. G. nigdy nie opowiadał o swoich ucieczkach przez miasto i niebezpiecznych misjach – zostawiał to dla siebie. A teraz ja trzymałem w rękach nieznaną historię o Roberciku. Najchętniej bym siadł i zaczął czytać. G. chyba to rozumiał, bo zapytał szeptem:

– Czy są tu jakieś tylne drzwi?

– Nie, ale możesz zjechać zsypem, tak jak wtedy…

– Mogę.

Przebrał się za worek pełen śmieci, odprowadziłem go do zsypu. Potem oddalił się, z łagodnym poszumem… Dokładnie takim, jaki wydaje spadający worek pełen śmieci. Był niesamowity. „Ciekawe, kiedy znów go spotkam…” – pomyślałem i wróciłem do mieszkania, żeby jak najszybciej to możliwe, zasiąść do lektury. Wyraźne, dopracowane przez lata pismo biegło po linijkach, lekko się chwiejąc. A na samej górze tytuł, a potem już wspomnienia Druha G…

NIEZNANA HISTORIA PEWNEJ KAPELI

„Jak dziś pamiętam, to był maj. Drzewa zieleniły się po obu stronach drogi, a bez kwitł i pachniał intensywnie. Szliśmy przed siebie – ja z akordeonem, Robercik z gitarą, a Tadek z bębnem. W niedużym plecaku każdy miał swój dobytek, czyli szczoteczkę do zębów, zeszyt z nutami i złożony w kostkę mundur. Bo szliśmy na słynny wówczas przegląd harcerskich zespołów. Człowiek był młody miał pomysły… Wyruszyliśmy więc kilka tygodni wcześniej – od wsi do wsi, od domu ludowego do świetlicy wiejskiej, graliśmy, zarabiając przy okazji jakieś grosze, śpiąc w stodołach, czy też rozstawiając namiot gdzieś na łące. Czasem łapaliśmy okazję – jakiś wóz, telepiący się po wspólnym kraju trudem odbudowujących się drogach powiatu.

Pewnego razu stanął nam na drodze kot. Nie byłoby w tym nic dziwnego, tysiące kotów biega tu i tam, gdyby nie to, że był to dziwny kot. W dodatku nie przebiegł, a stanął i na nas patrzył. Jakby dwa razy większy od zwykłego kota i intensywnie czarny, można było zobaczyć niemalże granatowe błyski w jego sierści. Stał i uśmiechał się ironicznie – taki miał wyraz pyszczka i każdy z nas poczuł się dziwnie.

– Co się śmiejesz? – nie wytrzymał Tadek, chwycił leżący na ziemi kamień i rzucił w kota. Kamień upadł jakieś pół metra od zwierzęcia, które nawet się nie poruszyło. Potem wolnym krokiem zeszło z drogi i znikło w krzakach.

O ho ho, przechyły i przechyły!
O ho ho, za falą fala mknie!

– zaczął śpiewać Robercik, od razu strasznie fałszując, żałośnie starając się nadać swojemu głosowi radosny i beztroski ton. Po chwili śpiewaliśmy już wszyscy:

O ho ho, trzymajcie się dziewczyny!
Ale wiatr ósemka chyba dmie!

Nie pomogło nam to za bardzo, czuliśmy się bardzo niepewnie, ale kilka kilometrów później natknęliśmy się na wieś. Pośród ludzi było raźniej, zaraz zaczęliśmy nasz program i szybko zapomnieliśmy o kłopotach. Ludzie wychodzili do furtek, a my idąc drogą dawaliśmy naprawdę pięknie:

Czarować masy mogą tylko artyści
Pięknymi słowy wdziękiem ujmować
Za to tak kochamy, lubimy ich wszyscy
Byle tego innym nie darować
Artyści mogą masy robić w balona
W osła i w barana ogółem w konia
A kto inny naszą maskę ubierze
To takiego… aż poleci pierze

Ludzie klaskali, a Tadek przebiegał i zbierał drobne do dziury w bębnie, który z minuty na minutę brzęczał coraz bardziej…

Do miasta K., w którym miał się odbyć przegląd było coraz bliżej. Tylko czasem gdzieś z daleka dochodziło nas miauczenie kota. I wtedy każdemu robiła się gęsia skórka. Oczywiście, nikt się nie przyznawał. Raz nawet Robercik powiedział:

– Ot, koty się marcują.

– Tak tak, marcują się, ot, co! – Odpowiedzieliśmy. Chociaż każdy, oprócz może Robercika, który zwykł takie rzeczy mówić szczerze, wiedział dobrze: mieliśmy maj. W maju koty mogłyby się co najwyżej majować, ale marco
wać – to nie!

Pewnego razy zatrzymaliśmy się przed lasem. Mieliśmy do wyboru dwie drogi: krótszą, która przezeń prowadziła i dłuższą, która go omijała. Od razu wybraliśmy tę dłuższą, bo nie wiadomo, co tam w lesie czyha, a wieczór się zbliżał… I już, już stawialiśmy pierwszy krok, gdy Tadek powiedział:

– Nie jestem frajerem i się nie boję. Idę przez las.

– Pewnie, przez las szybciej… Kto by się tam bał – stwierdziłem, odwracając się w odpowiednim kierunku.

– Mam trzy pióra. Poprowadzę was! – Robercik wysunął się na początek pochodu i gorliwie ruszył przed siebie, starannie ukrywając zdenerwowanie. Spanikowałby zupełnie, gdyby zobaczył te dwa żółte ślepia podążające za nami. Ale nie było w tym nic dziwnego, przecież tysiące kotów biega tu i tam…

Ledwo weszliśmy do lasu, rozpętała się prawdziwa burza. Przestaliśmy grać – gitara się rozstroiła, akordeon zamiast dźwięków wydmuchiwał fontanny wody. Bęben wydawał dźwięk uderzania mokrym kapciem o brzeg wanny. Bacząc, aby nie uderzył w nas piorun, parliśmy naprzód. Robercik co rusz proponował postój i zrobienie namiotu z pałatek, całe szczęście, że w oddali pojawiła się leśniczówka. A w progu przywitał nas jej gospodarz, czyli Leśniczy.

– Po cholerę? – zapytał od razu, spojrzawszy na przemoczoną kompanię.

– Nie przenocuje nas pan? – Zapytał niemalże płacząc Robercik.

– Nie! – I trzasnął drzwiami.

Jeden zarzucił harmonię na plecy, drugi wziął pod pachę bęben, trzeci brzdąkał coś na starej gitarze… Struna wyjęczała żałosne solo na tle deszczowej perkusji.

– Hej, fajansiarze! – Usłyszeliśmy za sobą głos Leśniczego – chodźcie tutaj, ja tylko robiłem sobie jaja! Przenocuję was, pewnie, że tak!

W podskokach wróciliśmy pod drzwi.

– Pod warunkiem, że zaśpiewacie mi piosenkę z prośbą o nocleg!

– To też żart?

Leśniczy zaczął się śmiać. I nagle przestał, taksując nas spojrzeniem.

– Nie, to nie żart.

W kominku płonął wesoły ogień, nasze ubrania prawie już wyschły. Nie chcieliśmy moczyć ich znów, a Leśniczy prawdopodobnie mówił o tej piosence zupełnie serio. Nic nam nie zostało oprócz… Improwizacji. Zabrzmiał akord i zacząłem:

Poduszek mi się chce, i kołdry lub śpiwora
I prześcieradła też i może jeszcze…

Zaciąłem się. Nie mogłem znaleźć rymu. Uratował mnie Robercik:

Wora! – Dokończył frazę. Bardzo niefortunnie, bo wór to może być na ziemniaki. Całe szczęście uratował sytuację, jak na niego, to w dość zręczny sposób:

A dokładniej mówiąc worka, w którym są prezenty,
Bo chciałbym, by mi się przyśnił dziś w nocy Mikołaj Święty!
Bo miło, gdy w środku maja śnią się renifery,
Sanie i kominy i…

Kaloryfery! – Dokończył Tadek. A z braku lepszych pomysłów, zaczął stepować, podśpiewując:

Kaloryfery, kaloryfery, kaloryfery odkręcać czas!
Gdy przyjdzie zima, ta straszna zima,
Kaloryfery ogrzeją nas!
Gdy Ci chłód zimy serce rozdziera

Przytul się przytul, do kaloryfera! – Zaśpiewaliśmy już wszyscy razem, robiąc na koniec przed Leśniczym muzykującą piramidę wieloosobową. Bardzo się ucieszył i pozwolił nam zostać na noc.

Prawie zasypialiśmy, gdy Leśniczy wszedł do pokoju. Za oknem wciąż trzaskały pioruny, wiatr chwiał całym lasem.

– Ja też chciałbym wam coś zaśpiewać.

Zaskoczył nas, nie powiedzieliśmy ani słowa. On zaś usiadł na krześle, odchrząknął i spokojnym głosem zanucił:

Raz skrzypek był i niosła się wieść,
Że nie gra nikt pięknie tak
I cała szeptała wieś
„Ten skrzypek z czartem ma pakt”
Bo i pewno, miał z czartem pakt!
Sam wiesz, co ludzie tam mogli pleść,
Lecz tym razem był to fakt,
Ledwo się księżyc wznieść
zdążył, on już miał pakt!
W czas pełni miał z czartem pakt!
Warunek wszak tylko jeden miał:
Na każdą z nut było go stać,
Lecz gdyby wesele grał
To duszę musiałby dać!
To swoją duszę musiałby dać!
Miał skrzypek piękną córkę, aż strach!
Nie wiedziała nic o pakcie tym
Ojcu rzecze raz tak:
Tato, graj na weselu mym!
Proszę, graj na weselu mym!

Nagle pieśń się urwała. Za oknem skończyła się burza, w ciemności trwała cisza. Leśniczy wyszedł z pokoju, a my zapadliśmy w niespokojny, płytki sen.

Rano zastaliśmy tylko kartkę od Leśniczego, że poszedł na obchód i żeby się nie przejmować, zamknąć drzwi, a klucz zostawić w doniczce. Ruszyliśmy dalej, ciesząc się ze słońca i strzepując ogromne krople wody z liści, pozostałe po burzy.

– Ciekawe, co było dalej z tym skrzypkiem… – zastanawiał się Tadek. Nas to też ciekawiło, ale widocznie Leśniczy nie skończył jeszcze tej ballady. A może tak miało być, bez zakończenia? Żeby ludzie się zastanawiali, co dalej się zdarzyło?

– A może panna młoda zdołała uprosić tego diabła, żeby nie zabierał duszy ojca tylko…

– Co ty Tadek ciągle tę demonologię uprawiasz?

– Przecież to tylko bajka, nic więcej… Wyobraźcie sobie, że on tę duszę… – i tu Tadek zrobił straszną minę.

– Zamknął ją w ciele tego ogromnego czarnego kocura, ha ha! – Robercik rzucił błyskotliwy żart. Śmialiśmy się długo. Trzeba przyznać: ludowe legendy mają swój niezwykły urok, fascynują do dziś.

– Poza tym, to ja mógłbym, chociaż raz, na takim weselichu zagrać – zakończył dyskusję Tadek.

I Tadek miał szczęście. W następnej wsi przywitały nas kolorowe balony na bramie i ogólne podekscytowanie całej społeczności. Od razu na siebie zwróciliśmy uwagę – przecież szliśmy z muzyką! Przyjęto nas gościnnie i nie zważając na nasze protesty, nawet odwoływanie się do Prawa Harcerskiego – postawiono „na bramce”.

Szefem dowodzenia bramką był Pan Władysław, zapewne dlatego, że posiadał traktor. „Jedzie para młoda, jedzie, a ja – uważacie – wyjeżdżam traktorem. Traktorem. I jest bramka” – tłumaczył zgromadzonym procedurę. A i bez tego każdy wiedział, co robić – my zaczęliśmy grać oberka, para młoda została zatrzymana, pan młody przyszedł załatwiać sprawę, załatwiał, załatwiał, potem jeszcze zdrowie teścia, w końcu spojrzał na nas okiem jasnym i rzekł:

– Jak spod ziemi żeście się tu pojawili, a akurat miał być zespół z Ostrowca, a im się bus zepsuł w drodze… Chłopaki…

Tadek miał szczęście. A my z nim – przyjęliśmy propozycje bez wahania. Młoda para ruszyła dalej, za nią ruszył traktor, co przestał już być bramką. Za traktorem fura, a na niej my i dwanaście skrzynek „weselnej”.

Remiza stała na końcu wsi i już po kilku minutach zaczęła rozbrzmiewać raźnym przytupywanie i rytmami tak bliskimi sercu. I od razu, jak to na weselu, sztuka wysoka mieszać się zaczęła z tą nieelitarną, ale szczerą. Zaczęły się przyśpiewki:

Biegnie pies przez pole, ogonem wywija
Pewnie nie zonaty, szczęśliwa bestyja!

Szybko przychodziła odpowiedź od drugiej części sali:

Nie śpiwoj, nie śpiwoj, nie otwieroj gemby
Bo wezne kaminia, powybijom zemby!

Trwała zabawa, wirował świat, a
remiza drżała w posadach!

Niech się stopi, niech się spali
byle ładnie grajcy grali,
byle grali na wesele.
Jak się ta muzyka miele,
Jak na żarnach, hula, dzwończy,
Niech zahuka, stuka, puka,
Pląsa, bije, przybasuje,
Piska skrzypiec struną cienką,
Tak podskocznie tak mileńko;
Niech się miele jak młyn wodny
W noc miesięczną, w czas pogodny
Szumiejąca, niech się snuje,
A niech w dźwiękach się nie kończy!

Niosła się muzyka po nocy, Tadek zbierał w bęben coraz więcej pieniędzy, tak, że po kilku godzinach ciężko było już go nosić. My zaś czasem robiliśmy przerwę. Akurat siedziałem koło pana młodego, jedząc coś na kształt śledzika w śmietanie, gdy przyszło mi do głowy zadać pytanie:

– Panie młody…

– Waldemar. Mów mi Waldek – wyciągnął ku mnie prawicę.

– Słuchaj, Waldek, nie widziałem ojca panny młodej, bo zdaje się, siedzę na jego miejscu.

W sekundzie zapadła grobowa cisza, a wszystkie oczy zwróciły się w naszą stronę.

– Nie twój interes – powiedział, nie uśmiechając się już wcale a wcale.

– A gdzie Tadek? – Zapytał Robercik znad rosołu. Przejmującym szeptem. Wtedy zmroził nas krzyk, gdzieś na zewnątrz. I brzdęk rozsypywanych monet.

– ***** ***! – Zakląłem pod nosem i wybiegłem przed remizę, w mrok.

Czasem można dokładnie stwierdzić, kiedy pojawił się pierwszy siwy włos. U mnie pojawił się wtedy, gdzieś we fryzurze, która stanęła dęba. W oddali biegł Tadek, z bębna wypadały mu złote monety i spadały w błoto drogi, do rowu i gdzie popadnie. A za nim biegł ogromny czarny kocur, z oczami płonącymi żółtym blaskiem.

Pamiętam, że na nogach z plasteliny wróciłem do sali, jedną ręką wyrwałem Robercika z towarzystwa dam, drugą chwyciłem akordeon. I biegliśmy, oby dalej, oby szybciej, a mi ciągle zdawało się, że słyszę muzykę – skrzypce grały żwawego oberka, a bęben grał swoje „pam pam, pam-pam-pam”…

Coż, doszliśmy w końcu do tego miasta. Tadek już do nas nie dołączył, musieliśmy zagrać bez niego, więc zajęliśmy drugie miejsce. Pierwszy był hufiec Warszawa – Mokotów, jak dziś pamiętam. Taka to historia…”

***

Odłożyłem kartkę i do siebie powiedziałem: „cóż za brednie, nie dam tego do Na Tropie przecież…”. Wtedy poczułem na sobie wzrok Bonifacego – kot wpatrywał się we mnie wymownie i wiedziałem dobrze: dawał coś do zrozumienia.

– Już, już przepisuję – westchnąłem i siadłem do komputera.

 

Wykorzystano fragmenty utworów:

„Przechyły” – sł., muz.: Paweł Orkisz
„Wielcy artyści” – Kabaret TEY
„Wesele” – Stanisław Wyspiański
Ponadto przyśpiewki ludowe nieznanego autorstwa.