Od głosowania do wyniku

Ważny Trop / Tomasz Detlaf / 16.10.2018

Ustalenie wyniku wyborów to dużo więcej niż samo zliczenie głosów. Zobaczmy więc, jaka teoria stoi za tym, że na podstawie tysięcy czy milionów wrzuconych do urn kart powstaje lista zwycięzców.

Wydaje się, że wybory to rzecz banalna – ten, kto dostał najwięcej głosów, ten wygrywa. No… nie do końca. Taka zasada się sprawdza, gdy wybieramy kogoś do jednoosobowego organu – wójta, burmistrza, prezydenta miasta czy całej Rzeczypospolitej. Dla ścisłości wystarczy tylko dodać, że jeśli nikt nie zyskał więcej niż połowy ważnie oddanych głosów, to przeprowadza się drugą turę, w której bierze udział tylko dwóch kandydatów z najwyższymi wynikami. I już. Znamy cały mechanizm w wyborach do organu jednoosobowego.

A co z organami wieloosobowymi – Sejmem, Senatem, radami gmin, miast i powiatów oraz sejmikami wojewódzkimi? Tu sprawa zaczyna się komplikować. Naturalnym rozwiązaniem jest podzielenie obszaru na mniejsze kawałki – okręgi. Ale pojawiają się kolejne problemy – jak duże mają być okręgi i po ile osób ma być w nich wybieranych? Na te pytania odpowiadają tzw. ordynacje wyborcze – zestawy zasad opisujące, jak ustala się wynik wyborów.

fot.: ZHP/Piotr Rodzoch

fot.: ZHP/Piotr Rodzoch

Ordynacje tradycyjnie dzielimy na proporcjonalne i większościowe. Nazwy nam pokazują, czyje preferencje są odzwierciedlane w wyniku wyborów. W pierwszym przypadku dąży się do tego, aby grono wybranych polityków w jak największym stopniu było odwzorowaniem całego społeczeństwa w mniejszej skali. Idealny model jest taki – gdy w 100-osobowej grupie mamy 50 zwolenników partii A, 30 partii B i 20 partii C, to jej 10-osobowa rada będzie się składała kolejno z: 5 posłów partii A, 3 partii B i 2 partii C. Proporcje są takie same. Gdy zaś mowa o ordynacjach większościowych, to wygrywa ten, kto ma poparcie większości.

Zwycięzca bierze wszystko

Zacznijmy od ordynacji większościowej. Zazwyczaj polega ona na tym, że tworzy się wiele małych okręgów i w każdym wygrywa ten, kto zdobył najwięcej głosów. Taki model nazywa się jednomandatowymi okręgami wyborczymi (popularne JOW-y). W Polsce obowiązuje w wyborach do Senatu oraz do rad gmin w gminach do 20 tysięcy mieszkańców.

Ordynacja ta ma wiele zalet. Ustalanie wyniku wyborów jest banalne i trudno ten wynik podważyć. Większa ilość małych okręgów i przywiązanie jednego kandydata do jednego okręgu powoduje, że wybrani politycy są mocno związani ze środowiskami, które ich wybrały i łatwo ich pociągnąć do odpowiedzialności – nie wybierając na kolejną kadencję.

Ordynacja większościowa ma wiele zalet, ale ma też wady

W przypadku wyborów do parlamentu zazwyczaj wygrywają przedstawiciele najpopularniejszego ugrupowania, to rząd ma poparcie stabilnej większości parlamentarnej. Jednakże z tego samego wynika istotna wada – powstaje system dwupartyjny, wygrywają dwa ugrupowania mające największe poparcie, a reszta opozycji jest pominięta. Wystarczy spojrzeć na różnicę między składem wybieranego większościowo Senatu a wybieranego proporcjonalnie Sejmu.

fot.: Wikimedia Commons

fot.: Wikimedia Commons

Z tym wiąże się też zjawisko straty głosów. Gdy na zwycięzcę zagłosuje 40% wyborców, a na dwóch kolejnych kandydatów po 30%, to 60% głosów się zmarnowało – większość głosujących nie ma swojego przedstawiciela, choć wygrał ten, który reprezentuje największą grupę (a największa grupa to nie to samo, co większość). Dochodzimy do paradoksu. Problemy te w niektórych państwach rozwiązuje się, wprowadzając okręgi wielomandatowe. Czasami dzieje się to nadal przy stosowaniu ordynacji większościowej. Wówczas wybrany zostaje nie jeden z kandydatów, a kilku pierwszych. Powoduje to, że większa część wyborców znajdzie wśród wybranych swojego przedstawiciela, ale grupy mniejszościowe nadal są pomijane. Częściej jednak okręgi wielomandatowe występują w ordynacji proporcjonalnej.

Im więcej wyborców w okręgu, tym mniejszy wpływ pojedynczego głosu

Zanim jednak omówimy kolejną stosowaną w Polsce ordynację, spójrzmy na jeszcze jeden problem związany z jednomandatowymi okręgami wyborczymi. Ustalanie granic okręgów jest wielkim problemem. Zasadniczo dąży się do tego, aby w każdym okręgu mieszkało mniej więcej tyle samo osób. Łatwo zrozumieć, że im więcej wyborców w okręgu, tym mniejszy wpływ pojedynczego głosu na wybór przedstawiciela. A równość, jako jedna z podstawowych cech demokratycznych wyborów, musi mieć charakter nie tylko formalny (każdy głos liczy się tak samo), ale i materialny (każdy głos ma taką samą moc). Poza tym, gdy w jednym okręgu będziemy mieli mieszkańców jednej dużej miejscowości i dwóch małych, to oczywistym jest, że zawsze będzie wygrywał kandydat z tej dużej, a mieszkańcy małych pozostaną bez reprezentacji. Te problemy pojawiają się zawsze, gdy chcemy, aby mniejsze grono było reprezentacją większego. Za to poważnym problemem, którego można uniknąć, jest występowanie sytuacji, w których władze zmieniają granice okręgów tak, aby zwiększać swoje szanse na reelekcję.

fot.: Wikimedia Commons/RokerHRO

fot.: Wikimedia Commons/RokerHRO

Na ilustracji widzimy, że ten sam obszar można podzielić na cztery równe okręgi tak, aby wygrał dowolny z dwóch kandydatów, albo tak, aby w każdym okręgu był remis. W Stanach Zjednoczonych zjawisko to prowadzi do powstawania okręgów o bardzo dziwnych kształtach.

fot.: Wikimedia Commons

fot.: Wikimedia Commons

Ma być równo

Z wszystkimi z wymienionych problemów można sobie poradzić wprowadzając ordynację proporcjonalną. W wydaniu stosowanym w Polsce w wyborach do Sejmu, rad gmin w gminach powyżej 20 tysięcy mieszkańców, rad powiatów i sejmików wojewódzkich opiera się ona na podziale terytorium na okręgi, w których kandydaci nie startują samodzielnie, a w ramach list. Jak w takiej sytuacji przeliczyć głosy na mandaty? Tu już należy skorzystać z konkretnych algorytmów – w Polsce z tzw. metody d’Hondta. Jej działanie najłatwiej będzie wyjaśnić na przykładzie. Mamy do obsadzenia pięć mandatów, a zgłoszono trzy listy – A, B i C. Uzyskały one kolejno 660, 360 i 240 głosów.  Aby ustalić, ile mandatów przypadnie kandydatom z poszczególnych list, dzielimy łączne wyniki tych list przez kolejne liczby naturalne, a następnie z powstałej w ten sposób tabelki wybieramy pięć najwyższych wyników.

3

W ten sposób liście A przypadną 3 mandaty, a pozostałym po jednym. Dzięki temu każda z grup jest reprezentowana. Zarzutem, który można tutaj postawić jest to, iż wynik jest za mało proporcjonalny – lista B otrzymała o połowę więcej głosów niż lista C, a przypadło im tyle samo mandatów. Jest to jednak celowy mechanizm obecny w tej metodzie, coś w rodzaju złotego środka między ordynacją większościową a czystą proporcjonalnością. W ordynacji większościowej opozycja może praktycznie nie istnieć. Z kolei czysta proporcjonalność doprowadziłaby do tego, że mamy dużo małych ugrupowań, które nie są w stanie stworzyć cieszącego się stabilnym poparciem rządu. Pokazana tu metoda z jednej strony dopuszcza istnienie opozycji, ale premiuje cieszące się największym poparciem ugrupowanie tak, aby łatwiej mu było stworzyć większość parlamentarną. Poza tym, wprowadzono próg wyborczy – w podziale mandatów biorą udział tylko te ugrupowania, które uzyskały wymagany minimalny wynik (w wyborach do Sejmu oraz w wyborach samorządowych jest to 5% dla partii politycznych). Kiedyś, gdy go nie było oraz gdy do ustalania wyników wyborów używano innej metody polski Sejm był rozdrobniony – dostali się do niego przedstawiciele 29 różnych komitetów wyborczych, przy czym tylko pierwsze 10 komitetów wprowadziło do izby więcej niż 10 osób.

Trudne sprawy

Jak widać wybory sprawiają wiele problemów. To, jak dzieli się okręgi czy z jakich metod korzysta się, przeliczając głosy na mandaty ma wielki wpływ na wyniki wyborów, a więc na to, kto przez kolejną kadencję będzie sprawował władzę. Zaś ci nowo wybrani mogą chcieć zmieniać zasady albo granice okręgów tak, aby zapewnić sobie spokój w następnych wyborach. Warto wiedzieć, jak działają różne ordynacje, nie tylko, żeby patrzeć politykom na ręce, ale aby być w pełni odpowiedzialnym wyborcą, czyli takim, który nie tylko wie, na kogo, ale też jak głosuje.

 

Przeczytaj też:

Tomasz Detlaf - instruktor Hufca ZHP Gdynia. W harcerstwie głównie działa na rzecz wychowania duchowego. Absolwent VI LO w Gdyni, humanista na mat-fiz-infie którego największą pasją jest filozofia. Gdyby miał opisać to, co lubi najbardziej, to byłoby to zadawanie pytań i szukanie odpowiedzi.